Prozowierszem
Od zielonej lampy
na białym obrusie
kładą się połkola
ekstatyczne.
Chryzantemy milczą.
Pianino słucha.
Biały mops na pomaranczowym taborecie.
Granatowe niebo jest usiane gwiazdami, jak
sztandar amerykanski.
Z okna trzeciego pietra wyjrzał lunatyk i nie
spotkawszy księzyca wrocił w łoze małzenskie,
jak przyzwoity obywatel.
A księzyca nie ma.
Księzyc ma stosunek z kotem na dachu
sąsiedniej kamienicy.
Zegar cyka:
Juz czas. Juz czas.
Teraz wrocę juz zaraz ze swojego koncertu,
pełen owacji,
recytacji
i wibracji,
jak potrącona mandolina.
Kiedy wbiegnę po schodach i stanę na progu.
Mops ugryzie mnie w łydkę,
a ty podniesiesz się z wolna ze swojego malenkiego,
utulnego fotelika.
Będziesz wyzsza i smuklejsza niz zwykle,
a po koncach lokow, co ci spadają na szyję,
poznałem, ześ na mnie czekała.
Dlatego powiem jaknajobojetniej:
– Dzien dobry. –
I – Śliczna pogoda… –
A potem – Strasznie chce mi się pić –
Wtedy ty podejdziesz do mnie zupełnie blisko –
blisko
i bez słowa podasz mi swoje małe,
wykrojone,
ładne
usta.
Pochylam się nad nimi i piję,
az powoli lampa, mops i porcelanowy Paderewski
zaczynają tanczyć jakiegoś dziwnego cake –
walka,
coraz prędzej, coraz prędzej,
a pośrodku tego wszystkiego
siedzi wielki czarny kot z zielonymi
fosforyzującymi oczyma,
ktore znam tak dobrze.
Ale po trochu i te oczy zaczynają się powlekać
lekką, puszystą mgłą,
a skądś z daleka,
z zaświatow
słyszę cichy, mistyczny szept,
jak szelest strun,
wieczorem.
– Zanieś mnie na otomanę… –