Strach
Kochanemu bratu S. Maszewskiemu.
W mroku się idzie tam – kiedy wyje wiatr.
Zwiotszała kuznia wśrod rozstajnych drog.
Za dnia nie ujrzysz jej –
hej – hej –
wyje wiatr.
Noc mrozna – wiatr wyrywa pnie,
sosny do ziemi gnie.
Za cmentarzem bije młot –
głuchy grzmot.
Kuj zelazo,
kuj zelazo –
okute serce nie pęka.
Skradam się – pod chaszczą zwalonych drzew –
przez rozerwane nawałnicą skiby –
do samej ściany, gdzie połyska zar.
Dziura jest w dylach: widzę –
niski człowieczek –
[chwilami wyrasta nad chmury]
z oczyma jak dwa lochy bez dna –
w wyschłych piszczelach rąk
dzwiga młot –
i podnosi z wolna –
jak nakręcona figura woskowa –
zaś opuszcza nagle z potęgą –
w straszne zębate kowadło,
na ktorym się wzdryga
rozkrwawiona hostia.
Ona oddycha, jak serce –
ona się przyczaja w sobie – i kurczy –
w blasku rozbryzganych płomieni
twarz bledsza od lilij
wschodniego księcia.
Oczy gasną cicho, jak księzyc na morzu,
tuląc się w wiekuisty bezmiar czarnych szafirow.
Ziemia się rozwarła
i jęło zapadać oberwisko meteorow
w ziejącą wśrod głazow szczelinę.
A straszny ślepiec odepchnął kupę zuzli nogą
i przez bor pędzi –
i znowu powraca –
sosny szumiące ugina jak rzysko.
Moje oczy stały się podobne do dwojga
zamarzłych okien.
On nie widzi –
nie ogląda się –
lecz czegoś szuka niewidomy –
i wygrzebuje coś skrytego w ziemi –
wtem wicher uderzył zelaznym skrzydłem
i runął – zawalił się dach.
– – – – – – – – – – – – – – – –
Idę śpiąc –
nogi mam, jak cięzkie czarne trumny.
Słyszę dzwięk trąbki
i skowyt ogarow –
siadłem w rowie –
głowa mi opadła:
idę juz tak od wiekow –
przeklęty – bez winy.
I obudził mnie mroz:
szumi las –
gdzie iść?
droga tu –
droga tam –
Wlecze się za mną brzydka ropucha.
Szatany z piskiem, jak szczury,
osuwają się po drzewach –
zmyliłem szlak –
wrociłem w miejsce, gdzie kuznia.
Popioł zimny –
kładnę się na kupie zuzli,
sen okrąza mnie, jak ryś –
nie wchodząc
do wnętrza zmartwiałej, nieruchomej ciszy.