Wrzesien 1967
I jakim prawem mieliśmy w sobie az tyle
nieprzezorności, aby w bezsennym przedziale
spędzić noc, wysiąść, drząc z zimna, i znalezć
między dnem szarych chmur a warstwą rudych szpilek
śliski od mzawki, pusty po sezonie camping –
garść słupow do siatkowki i sklejkowych ruder,
zza ktorych grzmiało morze; aby w przemokniętym
domku z dykty nie zwlekać juz ani przez chwilę
dłuzej i paść w ubraniach na nagi materac
i, niezdarnie zdzierając je z siebie, docierać
do nas, odnalezionych Bog wie jakim cudem
i jakim trafem; aby nic wtedy nie przeczuć,
chichotać z układanych wspolnie – senną głową
przy ciepłej piersi – głupstw: “Morze miarowo
szumi, Bo niemiarowo nie umi”, pod wieczor
czuć nadal w ciele słony, dziki, jednostajny
rytm fal, ktore zbijały z nog spienionym światłem
zmieszanym z piaskiem, zwirem i wodorostami,
i ten rytm naśladować w spiesznie j szym narzeczu
dwojga ciał; aby wargi, błądzące powoli
plazą skory, trafiły na kryształki soli
z morza? z potu? nie wiedząc jeszcze, jakim wiatrem
i jakim trwaniem będą zdmuchnięte, spłukane;
aby języki dwa bez skutku ale czule
chciały się spleść, przytrzymać nawzajem, nie ulec
sygnałowi z latarni morskiej, gdy nad ranem
buczał przez mgłę, na znak, ze wszystko ma swoj brzeg,
i gdy do wnętrza domku przez koślawą ramę
okna sączył się z anten, kominow i drzew
świt ze swoim natrętnie milczącym pytaniem,
jakim właściwie cudem, jakim trafem, jakim
prawem wszystko ma odtąd pozostać tym samym
morzem, tym samym snem, tym samym słonym smakiem.