Tren XVII
Panska ręka mię dotknęła,
Wszytkę mi radość odjęta:
Ledwe w sobie czuję duszę
I tę podobno dać muszę.
Lubo wstając gore jaśnie,
Lubo padnąc slonce gaśnie,
Mnie jednako serce boli,
A nigdy się nie utoli.
Oczu nigdy nie osuszę –
I tak wiecznie płakać muszę!
Muszę płakać! – O moj Boze,
Kto się przed Tobą skryć moze?
Prozno morzem nie pływamy,
Prozno w bitwach nie bywamy:
Ugodzi nieszczęście wszędzie,
Choć podobienstwa nie będzie.
Wiodłem swoj zywot tak skromnie,
Że ledwe kto wiedział o mnie,
A zazdrość i złe przygody
Nie miały miały mi w co dać szkody.
Lecz Pan, ktory gdzie tknąć, widzi,
A z przestrogi ludzkiej szydzi,
Zadał mi raz tym znaczniejszy,
Czym-em juz był bezpieczniejszy.
A rozum, ktory w swobodzie
Umiał mowić o przygodzie,
Dziś ledwe sam wie o sobie:
Tak mię podparł w mej chorobie.
Czasem by się chciał poprawić,
A mnie cięzkiej troski zbawić,
Ale gdy siędzie na wadze,
Żalu ruszyć nie ma władze.
Prozne to ludzkie wywody,
Żeby szkodą nie zwać szkody;
A kto się w nieszczęściu śmieje,
Ja bych tak rzekł, ze szaleje.
Kto zaś na płacz lekkość wkłada,
Słyszę dobrze, co powiada;
Lecz się tym zal nie hamuje,
Owszem, więtszy przystępuje.
Bo, mając zranioną duszę,
Rad i nierad płakać muszę,
Co snać nie cześć, to ku szkodzie
I zelzywość serce bodzie.
Lekarstwo to, prze Bog zywy,
Cięzkie na umysł troskliwy!
Kto przyjaciel zdrowia mego,
Wynajdzi co wolniejszego!
A ja zatym łzy niech leję,
Bom stracił wszytkę nadzieję,
By mię rozum miał ratować;
Bog sam mocen to hamować.