Українська та зарубіжна поезія

Вірші на українській мові






Świtez

Do Michała Wereszczaki

Ktokolwiek będzisz w nowogrodzkiej stronie,

Do Płuzyn ciemnego boru

Wjechawszy, pomnij zatrzymać twe konie,

Byś się przypatrzył jezioru.

Świtez tam jasne rozprzestrzenia łona,

W wielkiego ksztalcie obwodu,

Gęstą po bokach puszczą oczerniona,

A gładka jak szyba lodu.

Jezeli nocną przyblizysz się dobą

I zwrocisz ku wodom lice,

Gwiazdy nad tobą i gwiazdy pod tobą,

I dwa obaczysz księzyce.

Niepewny, czyli szklanna spod twej stopy

Pod niebo idzie rownina,

Czyli tez niebo swoje szklanne stropy

Az do nog twoich ugina:

Gdy oko brzegow przeciwnych nie sięga,

Dna nie odroznia od szczytu,

Zdajesz się wisieć w środku niebokręga.

W jakiejś otchłani błękitu.

Tak w noc, pogodna jeśli słuzy pora,

Wzrok się przyjemnie ułudzi;

Lecz zeby w nocy jechać do jeziora,

Trzeba być najśmielszym z ludzi.

Bo jakie szatan wyprawia tam harce!

Jakie się larwy szamocą!

Drzę cały, kiedy bają o tym starce,

I strach wspominać przed nocą.

Nieraz środ wody gwar jakoby w mieście,

Ogien i dym bucha gęsty,

I zgiełk walczących, i wrzaski niewieście,

I dzwonow gwałt, i zbroj chrzęsty.

Nagle dym spada, hałas się uśmierza,

Na brzegach tylko szum jodły,

W wodach gadanie cichego pacierza

I dziewic załośne modły.

Co to ma znaczyć? rozni roznie plotą,

Coz, kiedy nie był nikt na dnie;

Biegają wieści pomiędzy prostotą,

Lecz ktoz z nich prawdę odgadnie?

Pan na Płuzynach, ktorego pradziady

Były Świtezi dziedzice,

Z dawna przemyślał i zasięgał rady,

Jak te zbadać tajemnice.

Kazał przybory w bliskim robić mieście

I wielkie sypał wydatki;

Związano niewod, głęboki stop dwieście,

Budują czołny i statki.

Ja ostrzegałem: ze w tak wielkim dziele

Dobrze, kto z Bogiem poczyna,

Dano więc na mszą w niejednym kościele

I ksiądz przyjechał z Cyryna.

Stanął na brzegu, ubrał się w ornaty,

Przezegnał, pracę pokropił,

Pan daje hasło: odbijają baty,

Niewod się z szumem zatopił.

Topi się, pławki na doł z sobą spycha,

Tak przepaść wody głęboka.

Pręzą się liny, niewod idzie z cicha,

Pewnie nie złowią ni oka.

Na brzeg oboje wyjęto juz skrzydło.

Ciągną ostatek więcierzy;

Powiemze, jakie złowiono straszydło?

Choć powiem, nikt nie uwierzy.

Powiem jednakze: nie straszydło wcale,

Żywa kobieta w niewodzie,

Twarz miała jasną, usta jak korale,

Włos biały skąpany w wodzie.

Do brzegu dązy; a gdy jedni z trwogi

Na miejscu stanęli głazem,

Drudzy zwracają ku ucieczce nogi,

Łagodnym rzecze wyrazem;

“Młodziency, wiecie, ze tutaj bezkarnie

Dotąd nikt statku nie spuści,

Kazdego śmiałka jezioro zagarnie

Do nieprzebrnionych czeluści.

I ty, zuchwały, i twoja gromada

Wraz byście poszli w głębinie,

Lecz ze to kraj był twojego pradziada,

Że w tobie nasza krew płynie –

Choć godna kary jest ciekawość pusta,

Lecz zeście z Bogiem poczęli,

Bog wam przez moje opowiada usta

Dzieje tej cudnej topieli.

Na miejscach, ktore dziś piaskiem zaniosło,

Gdzie car i trzcina zarasta,

Po ktorych teraz wasze biega wiosło,

Stał okrąg pięknego miasta.

Świtez, i w sławne oręzem ramiona,

I w kraśne twarze bogata,

Niegdyś od ksiąząt Tuhanow rządzona

Kwitnęła przez długie lata.

Nie ćmił widoku ten ostęp ponury;

Przez zyzne wskroś okolice

Widać stąd było Nowogrodzkie mury,

Litwy naowczas stolicę.

Raz niespodzianie obległ tam Mendoga

Potęznym wojskiem Car z Rusi,

Na całą Litwę wielka padła trwoga,

Że Mendog poddać się musi.

Nim ściągnął wojsko z odległej granicy,

Do ojca mego napisze:

“Tuhanie! w tobie obrona stolicy,

Spiesz, zwołaj twe towarzysze”.

Skoro przeczytał Tuhan list ksiązęcy

I wydał rozkaz do wojny,

Stanęło zaraz męzow pięć tysięcy,

A kazdy konny i zbrojny.

Uderzą w trąby, rusza młodz, juz w bramie

Błyska Tuhana proporzec,

Lecz Tuhan stanie i ręce załamie,

I znowu jedzie na dworzec.

I mowi do mnie: “Jaz własnych mieszkancow

Dla obcej zgubię odsieczy?

Wszak wiesz, ze Świtez nie ma innych szancow

Procz naszych piersi i mieczy.

Jeśli rozdzielę szczupłe wojsko moje,

Krewnemu nie dam obrony;

A jeśli wszyscy pociągniem na boje,

Jak będą cory i zony?”

“Ojcze, odpowiem, lękasz się niewcześnie,

Idz, kędy sława cię woła,

Bog nas obroni: dziś nad miastem we śnie

Widziałam jego anioła.

Okrązył Świtez miecza błyskawicą

I nakrył złotymi piory,

I rzekł mi: “Poki męze za granicą,

Ja bronię zony i cory”.

Usłuchał Tuhan i za wojskiem goni,

Lecz gdy noc spadła ponura,

Słychać gwar z dala, szczęk i tętent koni,

I zewsząd straszny wrzask: “ura!”

Zagrzmią tarany, padły bram ostatki,

Zewsząd pociskow grad leci,

Biegą na dworzec starce, nędzne matki,

Dziewice i drobne dzieci.

“Gwałtu! – wołają – zamykajcie bramę!

Tuz, tuz za nami Ruś wali.

Ach! zginmy lepiej, zabijmy się same,

Śmierć nas od hanby ocali”.

Natychmiast wściekłość bierze miejsce strachu;

Miecą bogactwa na stosy,

Przynoszą zagwie i płomien do gmachu

I krzyczą strasznymi głosy:

“Przeklęty będzie, kto się nie dobije!”

Broniłam, lecz prozny opor,

Klęczą, na progach wyciągają szyje,

A drugie przynoszą topor.

Gotowa zbrodnia: czyli wezwać hordy

I podłe przyjąc kajdany,

Czy bezboznymi wytępić się mordy;

“Panie! – zawołam – nad pany!

Jeśli nie mozem ujść nieprzyjaciela,

O śmierć błagamy u ciebie,

Niechaj nas lepiej twoj piorun wystrzela

Lub zywych ziemia pogrzebie.”

Wtem jakaś białość nagle mię otoczy,

Dzien zda się spędzać noc ciemna,

Spuszczam ku ziemi przerazone oczy,

Juz ziemi nie ma pode mną.

Takeśmy uszły zhanbienia i rzezi;

Widzisz to ziele dokoła,

To są małzonki i corki Świtezi,

Ktore Bog przemienił w zioła.

Białawym kwieciem, jak białe motylki,

Unoszą się nad topielą;

List ich zielony jak jodłowe szpilki,

Kiedy je śniegi pobielą.

Za zycia cnoty niewinnej obrazy,

Jej barwę mają po zgonie,

W ukryciu zyją i nie cierpią skazy,

Śmiertelne nie tkną ich dłonie.

Doświadczył tego car i ruska zgraja,

Gdy, piękne ujrzawszy kwiecie,

Ten rwie i szyszak stalony umaja,

Ten wianki na skronie plecie.

Kto tylko ściągnął do głębini ramię,

Tak straszna jest kwiatow władza,

Że go natychmiast choroba wyłamie

I śmierć gwałtowna ugadza.

Choć czas te dzieje wymazał z pamięci,

Pozostał sam odgłos kary,

Dotąd w swych baśniach prostota go święci

I kwiaty nazywa cary”.

To mowiąc pani zwolna się oddala,

Topią się statki i sieci,

Szum słychać w puszczy, poburzona fala

Z łoskotem na brzegi leci.

Jezioro do dna pękło na kształt rowu,

Lecz prozno za nią wzrok goni,

Wpadła i falą nakryła się znowu,

I więcej nie słychać o niej.

1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 2,50 out of 5)

Świtez - ADAM MICKIEWICZ