Ciche samotne rzędy wierzb
Ciche, samotne rzędy wierzb nad rzeką!
W godzinach zmierzchu, w dni, okryte szronem,
Gdy z pustej izby uchodzi w daleką
Przestrzen ma dusza i broczy w czerwonem
Morzu promieni, ktore sennie cieką
W głębinę śmierci, melodyjnym tonem
Tak ją przynęca ten wasz smętek mnogi,
Że choć ma Raj przed sobą, staje w poł swej drogi…
Staje i wzrok swoj, ze wzruszen pobladła,
Szle na rozległy obszar pol, przecięty
Strugą srebrzystą, nad ktorą widziadła’
Pni waszych starych wypuszczają pręty
Błękitnych tęsknic i, łaknąca jadła
Wspomnien wiośnianych, zrywa ledwie wszczęty
Sen o zaświatach, by, łzami rzewnemi
Zalana, z bolem dziecka tulić się do – ziemi…
Ciche, samotne rzędy wierzb! Niewiele
Wchłonęła ona uciechy w tej kazni
Ludzkiego zycia; lecz, jeśli wesele
Mozna by tworczym rylcem wyobrazni
Wykuć w kosztownym, marmurowym dziele,
Jak na posągach ci wodzowie głazni,
Błogosławiący zwycięskiej potrzebie,
To w wasze li wspomnienie wrzezbiłaby siebie…
Tak! Nie wiedziała ma dusza i nie wie,
Co znaczy spokoj. Cisza przenajświętsza,
Drzemiąca w mrokow świątynnych zalewie,
Była jej obcą!… Precz od swego wnętrza
Mknęła, jak z gniazda na bezlistnym drzewie
Ucieka ptactwo, gdy się nad nim spiętrza
Zwał chmur, nasycon strawą burz, a przed nią
Biegł goniec z nowych szarpan gorzką przepowiednią.
Jak ten wędrowiec, ktoremu się spieszy
Wyjść z ciemnych gąszczy, albowiem ostatni
Gaśnie juz odblask promienistej rzeszy
Ogni wieczornych, zabłąkanych w matni
Głuchego lasu, tak ona, pieleszy
Syta ojczystych, syta cizby bratniej,
Chwiejne, bywało, skrzydła rozprzestrzenia
Ku krajom cudzoziemskim, ku strefom wytchnienia.
Szła, gdzie przedziwne huczą wodogrzmoty,
Spływając szumną, kroplistą kurzawą
Po alabastrach gładkich ścian na złoty
Piasek podnozny; szła z swą raną krwawą
Ku tym powiewom ukojnej pieszczoty,
W ktorych, za wiatru łagodnego sprawą,
Drzą przerozkosznie eukaliptow wierzchy,
W bajeczne, w czarodziejskie zapatrzone zmierzchy.
U lodowcowych spoczywając zboczy,
Głos swojej skargi, nie słyszan przez ludzi,
Słała ku szczytow śniezystej przezroczy,
Żali wspołczucia w ich wnętrzu nie zbudzi:
I wraz się echo rozlewne potoczy
Głębią przestworow i takim ją złudzi
Brzmieniem organnym, jakby głąb daleka
Zmieniła w wielkie szczęście wielki bol człowieka
Albo się pięła na skalne urwiska,
Wzrokiem rozległe obejmując kręgi,
W mzach zatopione błękitnych i, bliska
Zmilkłej, tajemnej niebiosow potęgi,
Ktora wokoło chłodne światło ciska
Na fale świerkow, na drzemiące łęgi,
Precz usuwała granice pomiędzy
Władaniem zbawczej śmierci i zywota nędzy.
Nad jeziorami błądząc, na poł senna,
Śledząc radosne łodzie po lazurze,
Słonecznych pełne śmiechow, albo z lenna
Zagasłej chwały, z ruin, jasne roze
Rwąc w zamyśleniu, albo bezimienna
W swych towarzyszek głośnym krocząc chorze
Po marmurowych willach, rozkosz świata
I smutek przenajgłębszy w jedną nicość splata.
A w tych wędrowkach, wzniosłą czy powszednią
Wlokła się drogą – czyz były godziny,
Azeby naraz, jakby przepowiednią
Kary brzemienne przypomnienie winy
Nieopłaconej, nie ozwarł się przed nią
Mrocznych przepaści ten widnokrąg siny,
Za mgłą ukryty niezmierną, daleką,
Z samotnym, cichym rzędem starych wierzb nad rzeką?
Gdziez jej, tej biednej, a tak winnej duszy
Mdlejące ządze ukojen nie wiodły?!
W katedr potęznych uroczystej głuszy
Stawała, nieme odprawiając modły;
Wsparta o filar, ani się nie ruszy,
Patrząc pokornie w ten połblask wychłodły,
Gdzie na ołtarzach, przystrojonych w zielen,
Rozlewa się przedziwna tajemnica Wcielen.
.
Pomiędzy kolumn bazaltowych rzędy,
Ktore się przed nią niby zywe snuły –
Strzelistych duchow wymowne legendy –
Kroki swe niosła i swoj umysł, czuły
Na gigantyczne gwary i rozpędy,
Rozgrane w ciszy stuleci, kopuły
Wypełniającej wielką ceremonią
Nabozenstw, co zagasły, a jednak się płonią…
Popod kamienne cisnęła się wnęki,
Okiem, rozwartym od nagłej zadumy,
W cudownych rzezbach śledząc boskiej ręki
Ukryte piętna; czując, ze rozumy
Ludzkie bez skutku odgadują męki
Tworczej rozkoszną tajemnicę, w szumy
Niebianskich skrzydeł zaklętą, bez konca
Pchającą swych wybrancow do wiecznego słonca.
.
Pod grobowcami stając, prowadziła
Niemy rozhowor z tęsknicą rycerzy,
Wykutych w głazie: bo taka w nich siła,
Taki hart zycia w ich spojrzeniu lezy,
Iz porfirowa niejedna mogiła
Zda się nie grobem, ale jest jak świezy
Namiot wśrod pola i ze świat z tej kuzni
Nowego bohaterstwa na czyn się nie spozni…
Surowi święci, ktorym nieuchronny
Cien śmierci okno przesłonił w godzinie
Rannych przebudzen, okno w nieboskłonny,
Bezmierny przestwor; chmurne prorokinie
I zyciodajne, przejasne Madonny,
Ciała pokutnic, złorzeczących winie
Łzą i zrenicą, zwroconą ku wyzy,
Skąd spływa odpuszczenie na ramionach krzyzy –
.
Obrazy sądu, huczące surmami
Archanielskimi swoich tworcow imię;
Wizje zmartwychwstan, zespolonych z nami
W jakieś pragnienie barwne i olbrzymie,
A melodyjne, ze my, zda się, sami,
Acz wychowani w mętach łez i w dymie
Złudnych nadziei, lecim mocą Łaski
W promienną, dzwięczną prawdę, w zmartwychwstanne
blaski –
Tych wszystkich uciech drogocenną czaszę,
Cyzelowaną w zlocie, chyli do dna,
Przy świętej uczcie korna, jako ptaszę,
A jednak dumna, gorna i swobodna:
Wszystko to – mowi – zwiastowanie nasze!
Wszystko to ducha urodziła płodna
Moc na świadectwo, ze jesteśmy z Boga,
Że k’Niemu przez te twory ludzkie idzie droga!
.
I ślubowania niewymowne czyni
I niewymowne szczęśliwości marzy:
Męczenskie lilie zakwitają przy niej,
Bicze jej niosą pustelnicy starzy;
Na odgłos krokow w bezludnej świątyni,
Odbijających się od snu witrazy,
Całe procesje w jej oczach się rodzą
I kroczą pod wielkiego Tworzyciela wodzą.
I ona idzie z nimi: Panie! Panie!
Wesoła śpiewam przed Twą świętą arką!
Żadnego bolu szpon mnie nie dostanie
I zaden cięzar nie będzie mym barkom
Silnym za cięzki!… I anielskie granie,
Urągające doczesnym jarmarkom,
Wtorzy jej hymnom – wspaniała muzyka,
Go duszę ządzą wzlotow nadziemskich przenika.
Z ołtarnych płocien, z ścian, co chwałę wieszczą
Tworczej wszechmocy kolorow wymową,
Schodzą Madonny i słodko ją pieszczą;
I Chrystus rękę swą mozaikową
Wyciąga ku niej ; i ona tym dreszczom
Cała się podda i, z wzniesioną głową:
Snadz skamieniawszy w przezroczym zachwycie,
Jednę li widzi przestrzen: nieśmiertelne zycie!
Melodie płyną do jej wnętrza – pieśni,
Ktore z mistycznej swobody wysnuli
Mistrze, dławiący się w więziennej cieśni
Tej gwiazd wpołzgasłych pobratymczej kuli;
A ona, płonąc ogniami, jak trześni
Dojrzały owoc, w te dzwięki się wtuli
I, snadz dojrzała pragnieniem wieczności,
Juz czeka, aby w rajskie zaniosły ją włości.
A gdzieś z oddali do stop się jej ciśnie
Sinawa smuga – to błyska, to gaśnie,
To się podnosi, to dołem zawiśnie
Jak na moczarach owe błędne jaśnie,
Ktore wędrowcom jak gdyby rozmyślnie
Rzucają w serce niepewności waśnie
I, na bagniste zawiodłszy rozdroze,
W sitowiach ostateczne ścielą dla nich łoze.
I, jak rozanca rozrzucone ziarna,
Sypią się na nią pytania: Ach! czyja
Dłon tutaj władnie, tak mozna, iz czarna
Wstęga trzęsawisk tłumi i zabija
Światłość nadziemską? Że chwyta, bezkarna,
W swoje zarośla wątłą duszę?… Żmija
Rani nas ządłem swoim mniej zjadliwie,
Niz smutek, ktory wyrosł na tej mgławej niwie.
O niezgłębione, nieskonczone morze!
Ty, biczujące swoje fale własne
Z takim pomrukiem, jak gdybyś w przestworze
Władłoli jedno, jakbyś gwiazdy jasne
I wszystkie lądy, ich słonca i zorze
Do ustąpienia znagliło, za ciasne
Bojąc się znalezć łozysko dla siły,
Z jaką się twoje wszystkie głębie rozpieniły!
Przysłuchiwała się dusza twym głosom,
Kuląc się w sobie z lęku i zdumienia,
Albowiem czuła, ze szum ten niebiosom
Wyrwałoś gniewnym wowczas, gdy stworzenia
Były raz pierwszy porzucone losom
Na zer haniebny! I tak się rozplenia
Od owej chwili, tak swe ślady znaczy
Po świecie ślepa dola samotnych tułaczy.
Ale nie zawsze byłoś tak wszechmoznie,
Majestatycznie bezlitośne! Mewy
Słałoś jej srebrne, skrzydłami ostroznie
Zakłocające sennej piany śpiewy –
Zjawiska łodzi z bielą zagli, zboznie
Płomieniejących środ zarnej ulewy
Blaskow zachodu i wschodu, szły do niej
Z błękitnej, horyzontem zamkniętej ustroni.
I otwierała ku nim swe ramiona
Ta błędna dusza – zali nie wysłance
Idą z dziedziny, gdzie cierpienie kona
I gdzie tułactwa znajdują się krance…
Lecz kiedy znowu fala rozburzona
Poczęła fale chwytać w dzikie tance,
Wnet z wierzb obrazem, co nagle z pomroku
Wychylał się, w świat dalszy przyspieszała kroku…
Ciche, samotne rzędy wierzb