Do futurystow
Juz nas znudzili Platon i Plotyn,
i Czarlie Chaplin, i czary czapel –
rytmicznym szczękiem wszystkich gilotyn
piszę ten apel.
Dziwy po mieście skaczą juz pierwsze,
zza kraty parkow rzezby wyłazą,
kobiety w łozkach skandują wiersze
i chodzą z niebieską twarzą.
Po cztery głowy ma kazdy z nas.
Przestrach nad miastem zawisnął niemy.
Poezja
z rur się wydziela
jak; gaz.
Wszyscy zginiemy.
Dzien się nad nami zatrzymał złoty
i pola nasze pobił grad,
jakby wytoczyła przeciw nam kulomioty
Niebieska Republika Rad.
Krzyczały w gazetach telefony i Paty,
ze w zimie nie starczy nam chleba –
Nikt z nas nie dozyje do zimy.
Przyszedł czas ostatniej krucjaty.
Tłumie,
coś mnie okrązył i chciał bić laskami,
czemuz stoimy.
Niech poeci idą do nieba.
Jestem z wami.
Nie będzie więcej zaden,
ktoremu do ust swoj dzban dasz,
pieścić nam oczu jadem
gęstym jak bandaz.
Przyjacielu Anatolu,
połoz, połoz tu się
i gdy ci spadnie na czaszkę moj młotek
i szczury się na nią wgramolą,
nie krzycz z teatralnym gestem:
“I ty, Brutusie”.
To ja jestem.
I wyciągnę ci z głowy,
jak magik,
domy,
okręty,
księzyce
i dragi,
kobietę z dzieckiem,
flagi wszystkich nacji,
bezcenne słowa po dolarze karat.
Dzisiaj sprzedaję hurtem
z licytacji
cały aparat.
Prozno się wdzięczy chmurek rokoko,
na plafon nieba rzucone bazie.
Nikogo więcej księzyc – gonokok
tęsknotą nocy nie zarazi.
Znow będzie wiosna raz tylko na rok
i jedno słonce w niebo się wkrości.
Jak tynk
obleci ze świata
barok
poetyczności.
Nie będzie kobiet brzuch
jak dynamo
milionem wolt im w głębinie wrząca
będą po prostu drzały,
gdy nam
o
ciała ich miękkie
pluśnie ządza.
Znow będzie ogrod,
jak ogrod
i roz chwiejące się metry.
Świat rozprostuje się nagle na powrot
w nowej, słonecznej geometrii.
Znikną,
jak wrzody,
ktore ktoś przegniotł,
sznury tych,
miejsca nie było przed kim –
z wiaderkiem w ręku
kazdy przedmiot
pooklejali w etykietki.
O zamknij oczu swoich semafor.
Snow yokohamy kąpią się w kwiatach.
Idziemy
wydrzeć z lawy metafor
twarz
rysującą się
Świata.