Pan Tadeusz – Księga piąta: Kłotnia
Plany myśliwskie Telimeny.
Ogrodniczka wybiera się na wielki świat i słucha nauk opiekunki.
Strzelcy wracają.
Wielkie zadziwienie Tadeusza.
Spotkanie się powtorne w Świątyni dumania i zgoda, ułatwiona za porednictwem mrowek.
U stołu wytacza się rzecz o łowach.
Powieść Wojskiego o Rejtanie i księciu Denassow, przerwana.
Zagajenie układow między stronami, takze przerwane.
Zjawisko z kluczem.
Kłotnia.
Hrabia z Gerwazym odbywają radę wojenną.
Wojski, chlubnie skonczywszy łowy, wraca z boru,
A Telimena w głębi samotnego dworu
Zaczyna polowanie. Wprawdzie nieruchoma
Siedzi z załozonymi na piersiach rękoma,
Lecz myślą goni zwierzow dwoch; szuka sposobu,
Jak by razem obsaczyć i ułowić obu:
Hrabię i Tadeusza. Hrabia panicz młody,
Wielkiego domu dziedzic, powabnej urody;
Juz trochę zakochany! coz? moze się zmienić!
Potem, czy szczerze kocha? czy się zechce zenić?
Z kobietą kilku laty starszą! niebogatą!
Czy mu krewni pozwolą? co świat powie na to?
Telimena, tak myśląc, z sofy się podniosła
I stanęła na palcach, rzekłbyś, iz podrosła;
Odkryła nieco piersi, wygięła się bokiem
I sama siebie pilnym obejrzała okiem.
I znowu zapytała o radę zwierciadła;
Po chwili, wzrok spuściła, westchnęła i siadła.
Hrabia pan! zmienni w gustach są ludzie majętni!
Hrabia blondyn! blondyni nie są zbyt namiętni!
A Tadeusz? prostaczek! poczciwy chłopczyna!
Prawie dziecko! raz pierwszy kochać się zaczyna!
Pilnowany, niełacno zerwie pierwsze związki,
Przy tym dla Telimeny ma juz obowiązki.
Męzczyzni, poki młodzi, chociaz w myślach zmienni,
W uczuciach są od dziadow stalsi, bo sumienni.
Długo serce młodzienca proste i dziewicze
Chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze!
Ono rozkosz i wita, i zegna z weselem,
Jak skromną ucztę, ktorą dzielim z przyjacielem.
Tylko stary pjanica, gdy juz spali trzewa,
Brzydzi się trunkiem, ktorym nazbyt się zalewa.
Wszystko to Telimena dokładnie wiedziała,
Bo i rozum, i wielkie doświadczenie miała.
Lecz co powiedzą ludzie? mozna im zejść z oczu,
W inne strony wyjechać, mieszkać na uboczu
Lub, co lepsza, wynieść się całkiem z okolicy,
Na przykład zrobić małą podroz do stolicy,
Młodego chłopca na świat wielki wyprowadzić,
Kroki jego kierować, pomagać mu, radzić,
Serce mu kształcić, mieć w nim przyjaciela, brata!
Nareszcie – uzyć świata, poki słuzą lata!
Tak myśląc, po alkowie śmiało i wesoło
Przeszła się kilka razy – znow spuściła czoło.
Warto by tez pomyślić o Hrabiego losie –
Czyby się nie udało podsunąć mu Zosię?
Niebogata, lecz za to urodzeniem rowna,
Z domu senatorskiego, jest dygnitarzowna.
Jezeliby do skutku przyszło ozenienie,
Telimena w ich domu miałaby schronienie
Na przyszłość; krewna Zosi i Hrabiego swatka,
Dla młodego małzenstwa byłaby jak matka.
Po tej z sobą odbytej, stanowczej naradzie
Woła przez okno Zosię, bawiącą się w sadzie.
Zosia w porannym stroju i z głową odkrytą
Stała, trzymając w ręku podniesione sito,
Do nog jej biegło ptastwo; stąd kury szurpate
Toczą się kłębkiem, stamtąd kogutki czubate,
Wstrząsając koralowe na głowach szyszaki
I wiosłując skrzydłami przez bruzdy i krzaki,
Szeroko wyciągają ostrozaste pięty;
Za nimi z wolna indyk sunie się odęty,
Sarkając na gderanie swej krzykliwej zony;
Ówdzie pawie jak tratwy długimi ogony
Sterują się po łące, a gdzieniegdzie z gory
Upada jak kiść śniegu gołąb srebrnopiory.
W pośrodku zielonego okręgu murawy
Ściska się okrąg ptastwa krzykliwy, ruchawy,
Opasany gołębi sznurem na kształt wstęgi
Białej, środkiem pstrokaty w gwiazdy, w cętki, w pręgi
Tu dzioby bursztynowe, tam czubki z korali
Wznoszą się z gęstwi pierza jak ryby spod fali.
Wysuwają się szyje i w ruchach łagodnych
Chwieją się ciągle na kształt tulipanow wodnych;
Tysiące oczu jak gwiazd błyskają ku Zosi.
Ona w środku wysoko nad ptastwem się wznosi,
Sama biała i w długą bieliznę ubrana,
Kręci się jak bijąca środ kwiatow fontanna;
Czerpie z sita i sypie na skrzydła i głowy
Ręką jak perły białą gęsty grad perłowy
Krup jęczmiennych: to ziarno, godne panskich stołow,
Robi się dla zaprawy litewskich rosołow;
Zosia je wykradając z szafek ochmistrzyni
Dla swego drobiu, szkodę w gospodarstwie czyni.
Usłyszała wołanie: “Zosiu!” To głos cioci!
Sypnęła razem ptastwu ostatek łakoci,
A sama kręcąc sito, jako tanecznica
Bębenek, i w takt bijąc, swawolna dziewica
Jęła skakać przez pawie, gołębie i kury:
Zmieszane ptastwo tłumnie furknęło do gory
Zosia, stopami ledwie dotykając ziemi,
Zdawała się najwyzej bujać między niemi;
Przodem gołębie białe, ktore w biegu płoszy,
Leciały jak przed wozem bogini rozkoszy.
Zosia przez okno z krzykiem do alkowy wpadła
I na kolanach ciotki zadyszana siadła;
Telimena, całując i głaszcząc pod brodę,
Z radością zwaza dziecka zywość i urodę
(Bo prawdziwie kochała swą wychowanicę).
Ale znowu powaznie nastroiła lice,
Wstała i przechodząc się wszerz i wzdłuz alkowy,
Dzierząc palec przy ustach, tymi rzekła słowy:
“Kochana Zosiu, juz tez całkiem zapominasz
I na stan, i na wiek twoj; wszak to dziś zaczynasz
Rok czternasty, czas rzucić indyki i kurki.
Fi! to godna zabawka dygnitarskiej corki.
I z umurzaną dziatwą chłopską juz do woli
Napieściłaś się! Zosiu! patrząc, serce boli;
Opaliłaś okropnie płeć, czysta cyganka,
A chodzisz i ruszasz się jak parafijanka.
Juz ja temu wszystkiemu na przyszłość zaradzę,
Od dziś zacznę, dziś ciebie na świat wyprowadzę,
Do salonu, do gości, – gości mamy siła,
Patrzajzez, azebyś mnie wstydu nie zrobiła”.
Zosia skoczyła z miejsca i klasnęła w dłonie,
I ciotce zawisnąwszy oburącz na łonie,
Płakała i śmiała się na przemian z radości.
“Ach, Ciociu! juz tak dawno nie widziałam gości;
Od czasu, jak tu zyję z kury i indyki,
Jeden gość, co widziałam, to był gołąb dziki;
Juz mi troszeczkę nudno tak siedzieć w alkowie,
Pan Sędzia nawet mowi, ze to zle na zdrowie”.
“Sędzia, przerwała ciotka, ciągle mi dokuczał,
Żeby cię na świat wywieść, ciągle pod nos mruczał,
Że juz jesteś dorosła; sam nie wie, co plecie,
Dziaduś, nigdy na wielkim niebywały świecie.
Ja wiem lepiej, jak długo trzeba się sposobić
Panience, by wyszedłszy na świat, efekt zrobić.
Wiedz Zosiu, ze kto rośnie na widoku ludzi,
Choć piękny, choć rozumny, efektow nie wzbudzi,
Gdy go wszyscy przywykną widzieć od malenka.
Lecz niechaj ukształcona, dorosła panienka
Nagle ni stąd, ni zowąd przed światem zabłyśnie,
Wtenczas kazdy się do niej przez ciekawość ciśnie,
Wszystkie jej ruchy, rzuty oczu jej uwaza,
Słowa jej podsłuchiwa i drugim powtarza;
A kiedy wejdzie w modę raz młoda osoba,
Kazdy ją chwalić musi, choć i nie podoba.
Znalezć się, spodziewam się, ze umiesz; w stolicy
Urosłaś. Choć dwa lata mieszkasz w okolicy,
Nie zapomniałaś jeszcze całkiem Peterburka.
No, Zosiu, toaletę rob, dostan tam z biurka,
Nagotowane znajdziesz wszystko do ubrania.
Spiesz się, bo lada chwila wrocą z polowania”.
Wezwano pokojowę i słuzącą dziewkę;
W naczynie srebrne wody wylano konewkę,
Zosia, jak wrobel w piasku, trzepioce się; myje
Z pomocą sługi ręce, oblicze i szyję.
Telimena otwiera petersburskie składy,
Dobywa flaszki perfum, słoiki pomady,
Pokrapia Zosię wkoło wyborną perfumą
(Won napełniła izbę), włos namaszcza gumą.
Zosia kładnie ponczoszki białe, azurowe,
I trzewiki warszawskie białe, atłasowe;
Tymczasem pokojowa sznurowała stanik,
Potem rzuciła na gors pannie pudermanik;
Zaczęto przypieczone zbierać papiloty,
Pukle, ze nazbyt krotkie, uwito w dwa sploty,
Zostawując na czole i skroniach włos gładki;
Pokojowa zaś świezo zebrane bławatki
Uwiązawszy w plecionkę daje Telimenie;
Ta ją do głowy Zosi przyszpila uczenie,
Z prawej strony na lewo: kwiat od bladych włosow
Odbijał bardzo pięknie, jak od zboza kłosow!
Zdjęto puderman, całe ubranie gotowe.
Zosia białą sukienkę wrzuciła przez głowę,
Chusteczkę batystową białą w ręku zwija
I tak cała wygląda biała jak lilija.
Poprawiwszy raz jeszcze i włosow, i stroju,
Kazano jej wzdłuz i wszerz przejść się po pokoju;
Telimena uwaza znawczyni oczyma,
Musztruje siostrzenicę, gniewa się i zzyma;
Az na dygnienie Zosi krzyknęła z rozpaczy:
“Ja nieszczęśliwa! Zosiu, widzisz, co to znaczy
Żyć z gęśmi, z pastuchami! tak nogi rozszerzasz
Jak chłopiec, okiem w prawo i w lewo uderzasz,
Czysta rozwodka! – Dygnij, patrz, jaka niezwinna!”
“Ach, Ciociu! rzekła smutnie Zosia, coz ja winna,
Ciotka mnie zamykała; nie było z kim tanczyć,
Lubiłam z nudy ptastwo paść i dzieci nianczyć;
Ale poczekaj, Ciociu, niech no się pobawię
Trochę z ludzmi, obaczysz, jak się ja poprawię”.
“Juz, rzekła ciotka, z dwojga złego lepiej z ptastwem
Niz z tym, co u nas dotąd gościło, plugastwem;
Przypomnij tylko sobie, kto tu u nas bywał:
Pleban, co pacierz mruczał lub w warcaby grywał,
I palestra z fajkami! to mi kawalery!
Nabrałabyś się od nich pięknej manijery.
Teraz to pokazać się jest przynajmniej komu,
Mamy przeciez uczciwe towarzystwo w domu.
Uwazaj dobrze, Zosiu, jest tu Hrabia młody,
Pan, dobrze wychowany, krewny Wojewody,
Pamiętaj być mu grzeczną”.
Słychać rzenie koni
I gwar myśliwcow; juz są pod bramą: to oni!
Wziąwszy Zosię pod rękę pobiegła do sali.
Myśliwi na pokoje jeszcze nie wchadzali,
Musieli po komnatach odmieniać swą odziez,
Nie chcąc wniść do dam w kurtkach. Pierwsza wpadła młodziez,
Pan Tadeusz i Hrabia, co zywo przebrani.
Telimena sprawuje obowiązki pani,
Wita wchodzących, sadza, rozmową zabawia
I siostrzenicę wszystkim z kolei przedstawia:
Naprzod Tadeuszowi, jako krewną bliską;
Zosia grzecznie dygnęła, on skłonił się nisko,
Chciał coś do niej przemowić, juz usta otworzył,
Ale spojrzawszy w oczy Zosi, tak się strwozył,
Że stojąc niemy przed nią, to płonął, to bladnął;
Co było w jego sercu, on sam nie odgadnął.
Uczuł się nieszczęśliwym bardzo – poznał Zosię!
Po wzroście i po włosach światłych, i po głosie;
Tę kibić i tę głowkę widział na parkanie,
Ten wdzięczny głos zbudził go dziś na polowanie.
Az Wojski Tadeusza wyrwał z zamięszania;
Widząc, ze blednie i ze na nogach się słania,
Radził mu odejść do swej izby dla spoczynku;
Tadeusz stanął w kącie, wsparł się na kominku,
Nic nie mowiąc – szerokie, obłędne zrenice
Obracał to na ciotkę, to na siostrzenicę.
Dostrzegła Telimena, iz pierwsze spojrzenie
Zosi tak wielkie na nim zrobiło wrazenie;
Nie odgadła wszystkiego, przeciez pomieszana
Bawi gości, a z oczu nie spuszcza młodziana.
Wreszcie czas upatrzywszy ku niemu podbiega:
Czy zdrow? dlaczego smutny? pyta się, nalega,
Napomyka o Zosi, zaczyna z nim zarty;
Tadeusz nieruchomy, na łokciu oparty,
Nic nie gadając marszczył brwi i usta krzywił:
Tym bardziej Telimenę pomieszał i zdziwił
Zmieniła więc natychmiast twarz i ton rozmowy,
Powstała zagniewana i ostrymi słowy
Poczęła nan przymowki sypać i wyrzuty;
Porwał się i Tadeusz jak ządłem ukłuty,
Spojrzał krzywo, nie mowiąc ani słowa splunął,
Krzesło nogą odepchnął i z pokoju runął
Trzasnąwszy drzwi za sobą. Szczęściem, ze tej sceny
Nikt z gości nie uwazał oprocz Telimeny.
Wyleciawszy przez bramę biegł prosto na pole;
Jak szczupak, gdy mu ościen skroś piersi przekole,
Pluska się i nurtuje myśląc, ze uciecze,
Ale wszędzie zelazo i sznur z sobą wlecze:
Tak i Tadeusz ciągnął za sobą zgryzoty,
Suwając się przez rowy i skacząc przez płoty,
Bez celu i bez drogi; az niemało czasu
Nabłąkawszy się, w koncu wszedł w głębinę lasu
I trafił, czy umyślnie, czyli tez przypadkiem;
Na wzgorek, co był wczora szczęścia jego świadkiem,
Gdzie dostał ow bilecik, zadatek kochania,
Miejsce, jak wiemy, zwane Świątynią dumania.
Gdy okiem wkoło rzuca, postrzega: to ona!
Telimena, samotna, w myślach pogrązona,
Od wczorajszej postacią i strojem odmienna,
W bieliznie, na kamieniu, sama jak kamienna;
Twarz schyloną w otwarte utuliła dłonie,
Choć nie słyszysz szlochania, znać, ze we łzach tonie.
Daremnie broniło się serce Tadeusza:
Ulitował się, uczuł, ze go zal porusza,
Długo poglądał niemy, ukryty za drzewem,
Na koniec westchnął i rzekł sam do siebie z gniewem:
“Głupi! coz ona winna, ze się ja pomylił!”
Więc z wolna głowę ku niej zza drzewa wychylił.
Gdy nagle Telimena zrywa się z siedzenia,
Rzuca się w prawo, w lewo, skacze skroś strumienia,
Rozkrzyzowana, z włosem rozpuszczonym, blada,
Pędzi w las, podskakuje, przyklęka, upada
I nie mogąc juz powstać, kręci się po darni,
Widać z jej ruchow, w jakiej strasznej jest męczarni;
Chwyta się za pierś, szyję, za stopy, kolana;
Skoczył Tadeusz myśląc, ze jest pomieszana
Lub ma wielką chorobę. Lecz z innej przyczyny
Pochodziły te ruchy.
U bliskiej brzeziny
Było wielkie mrowisko, owad gospodarny
Snuł się wkoło po trawie, ruchawy i czarny;
Nie wiedzieć, czy z potrzeby, czy z upodobania
Lubił szczegolnie zwiedzać Świątynię dumania;
Od stołecznego wzgorka az po zrodła brzegi
Wydeptał drogę, ktorą wiodł swoje szeregi.
Nieszczęściem, Telimena siedziała środ drozki;
Mrowki, znęcone blaskiem bieluchnej ponczoszki,
Wbiegły, gęsto zaczęły łaskotać i kąsać,
Telimena musiała uciekać, otrząsać,
Na koniec na murawie siąść i owad łowić.
Nie mogł jej swej pomocy Tadeusz odmowić;
Oczyszczając sukienkę, az do nog się znizył,
Usta trafem ku skroniom Telimeny zblizył –
W tak przyjaznej postawie, choć nic nie mowili
O rannych kłotniach swoich, przeciez się zgodzili;
I nie wiedzieć jak długo trwałaby rozmowa,
Gdyby ich nie przebudził dzwonek z Soplicowa. –
Hasło wieczerzy: pora powracać do domu,
Zwłaszcza ze słychać było opodal trzask łomu.
Moze szukają? razem wracać nie wypada;
Więc Telimena w prawo pod ogrod się skrada,
A Tadeusz na lewo biegł do wielkiej drogi;
Oboje w tym odwrocie mieli nieco trwogi:
Telimenie zdało się, ze raz spoza krzaka
Błysła zakapturzona, chuda twarz Robaka;
Tadeusz widział dobrze, jak mu raz i drugi
Pokazał się na lewo cien biały i długi,
Co to było nie wiedział, ale miał przeczucie,
Że to był Hrabia w długim, angielskim surducie.
Wieczerzano w zamczysku. Uparty Protazy,
Nie dbając na wyrazne Sędziego zakazy,
W niebytność panstwa znowu do zamku szturmował
I kredens don (jak mowi) zaintromitował.
Goście weszli w porządku i stanęli kołem;
Podkomorzy najwyzsze brał miejsce za stołem,
Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt nalezy,
Idąc kłaniał się damom, starcom i młodziezy.
Kwestarz nie był u stołu; miejsce Bernardyna
Po prawej stronie męza ma Podkomorzyna.
Sędzia, kiedy juz gości jak trzeba ustawił,
Żegnając po łacinie, stoł pobłogosławił;
Męzczyznom dano wodkę; za czym wszyscy siedli
I chłodnik zabielany milcząc zwawo jedli.
Po chłodniku szły raki, kurczęta, szparagi,
W towarzystwie kielichow węgrzyna, malagi;
Jedzą, piją, a milczą wszyscy. Nigdy pono
Od czasu jako mury zamku podzwigniono,
Ktory uraczał hojnie tylu szlachty bratow,
Tyle wesołych słyszał i odbił wiwatow,
Nie pamiętano takiej posępnej wieczerzy;
Tylko pukanie korkow i brzęki talerzy
Odbijała zamkowa sien wielka i pusta:
Rzekłbyś, iz zły duch gościom zasznurował usta.
Mnogie były powody milczenia: myśliwi
Powrocili z ostępu dosyć gadatliwi;
Lecz gdy zapał ochłonął, myśląc nad obławą
Postrzegają, ze wyszli z niej nie z wielką sławą:
Trzebaz było, azeby jeden kaptur popi,
Wyrwawszy się Bog wie skąd, jak Filip z konopi,
Przepisał wszystkich strzelcow powiatu? O wstydzie!
Coz o tym będą gadać w Oszmianie i Lidzie,
Ktore od wiekow walczą z tutejszym powiatem
O pierwszenstwo w strzelectwie; myślili więc nad tem.
Zaś Asesor i Rejent, procz wspolnych niechęci,
Świezą hanbę swych chartow mieli na pamięci.
W oczach im stoi niecny kot, skoki wyciąga
I omykiem spod gaju kiwając urąga,
I tym omykiem ćwiczy po sercach jak biczem:
Siedzieli z pochylonym ku misie obliczem.
Asesor nowe jeszcze miał powody zalow,
Patrząc na Telimenę i na swych rywalow.
Do Tadeusza siedzi Telimena bokiem,
Pomieszana, zaledwie śmie nan rzucić okiem;
Chciała zasępionego Hrabiego zabawić,
Wyzwać w dłuzszą rozmowę, w lepszy humor wprawić,
Bo Hrabia dziwnie kwaśny powrocił z przechadzki,
A raczej, jako myślił Tadeusz, z zasadzki;
Słuchając Telimeny, czoło podniosł hardo,
Brwi zmarszczył, spojrzał na nią ledwie nie z pogardą;
Potem przysiadł się, jak mogł najblizej, do Zosi,
Nalewa jej do szklanki, talerze przynosi,
Prawi tysiąc grzeczności, kłania się, uśmiecha,
Czasem oczy wywraca i głęboko wzdycha.
Widać przeciez, pomimo tak zręczne łudzenie,
Że umizgał się tylko na złość Telimenie;
Bo głowę odwracając niby nieumyślnie,
Coraz ku Telimenie groznym okiem błyśnie.
Telimena nie mogła pojąć, co to znaczy;
Ruszywszy ramionami, myśliła: dziwaczy.
Wreszcie, nowym zalotom Hrabiego dość rada,
Zwrociła się do swego drugiego sąsiada.
Tadeusz tez posępny, nic nie jadł, nic nie pił,
Zdawał się słuchać rozmow, oczy w talerz wlepił;
Telimena mu leje wino, on się gniewa
Na natrętność; pytany o zdrowie – poziewa.
Ma za złe (tak się zmienił jednego wieczora),
Że Telimena zbytnie do zalotow skora;
Gorszy się, ze jej suknia tak wcięta głęboko,
Nieskromnie – a dopiero, kiedy podniosł oko!
Az przeląkł się; bystrzejsze teraz miał zrenice,
Ledwie spojrzał w rumiane Telimeny lice,
Odkrył od razu wielką, straszną tajemnicę!
Przebog! narozowana!
Czy roz w złym gatunku,
Czy jakoś na obliczu przetarł się z trefunku:
Gdzieniegdzie zrzedniał, na wskroś grubszą płeć odsłania.
Moze to sam Tadeusz, w Świątyni dumania
Rozmawiając za blisko, omusknął z bielidła
Karmin, lzejszy od pyłkow motylego skrzydła.
Telimena wracała nazbyt śpieszno z lasu
I poprawić kolory swe nie miała czasu;
Około ust szczegolniej widne były piegi.
Nuz oczy Tadeusza, jako chytre szpiegi,
Odkrywszy jedną zdradę, poczną w kolej zwiedzać
Resztę wdziękow i wszędzie jakiś fałsz wyśledzać:
Dwoch zębow braknie w ustach; na czole, na skroni
Zmarszczki; tysiące zmarszczkow pod brodą się chroni!
Niestety! czuł Tadeusz, jak jest niepotrzebnie
Rzecz piękną nazbyt ściśle zwazać; jak haniebnie
Być szpiegiem swej kochanki; nawet jak szkaradnie
Odmieniać smak i serce – lecz ktoz sercem władnie?
Darmo chce brak miłości zastąpić sumnieniem,
Chłod duszy ogrzać znowu jej wzroku promieniem:
Juz ten wzrok, jako księzyc światły a bez ciepła,
Błyskał po wierzchu duszy, ktora do dna krzepła…
Takie robiąc sam sobie wyrzuty i skargi,
Pochylił w talerz głowę, milczał i gryzł wargi.
Tymczasem zły duch nową pokusą go wabi,
Podsłuchiwać, co Zosia mowiła do Hrabi:
Dziewczyna, uprzejmością Hrabiego ujęta,
Zrazu rumieniła się spuściwszy oczęta,
Potem śmiać się zaczęli, w koncu rozmawiali
O jakimś niespodzianym w ogrodzie spotkaniu,
O jakimś po łopuchach i grzędach stąpaniu.
Tadeusz, wyciągnąwszy co najdłuzej uszy,
Połykał gorzkie słowa i przetrawiał w duszy.
Okropną miał biesiadę. Jak w ogrodzie zmija
Dwoistym ządłem zioło zatrute wypija,
Potem skręci się w kłębek i na drodze legnie,
Groząc stopie, co na nią nieostroznie biegnie:
Tak Tadeusz, opiły trucizną zazdrości,
Zdawał się obojętny, a pękał ze złości.
W najweselszym zebraniu niech się kilku gniewa,
Zaraz się ich ponurość na resztę rozlewa.
Strzelcy dawniej milczeli, druga stołu strona
Umilkła, Tadeusza zołcią zarazona.
Nawet pan Podkomorzy, nadzwyczaj ponury,
Nie miał ochoty gadać, widząc swoje cory,
Posazne i nadobne panny, w wieku kwiecie,
Zdaniem wszystkich najpierwsze partyje w powiecie,
Milczące, zaniedbane od milczącej młodzi.
Gościnnego Sędziego rowniez to obchodzi;
Wojski zaś uwazając, ze tak wszyscy milczą,
Nazywał tę wieczerzę nie polską, lecz wilczą.
Hreczecha na milczenie miał słuch bardzo czuły,
Sam gawędził, i lubił niezmiernie gaduły.
Nie dziw! ze szlachtą strawił zycie na biesiadach,
Na polowaniach, zjazdach, sejmikowych radach;
Przywykł, zeby mu zawsze coś bębniło w ucho,
Nawet wtenczas, gdy milczał lub z placką za muchą
Skradał się, lub zamknąwszy oczy siadał marzyć;
W dzien szukał rozmow, w nocy musiano mu gwarzyć
Pacierze rozancowe albo gadać bajki:
Stąd tez nieprzyjacielem zabitym był fajki,
Wymyślonej od Niemcow, by nas scudzoziemczyć;
Mawiał: “Polskę oniemić, jest to Polskę zniemczyć”.
Starzec, wiek przegwarzywszy, chciał spoczywać w gwarze,
Milczenie go budziło ze snu: tak młynarze,
Uśpieni koł tarkotem, ledwie staną osie,
Budzą się krzycząc z trwogą: “A słowo stało się…”
Wojski ukłonem dawał znak Podkomorzemu,
A ręką od ust lekko skinął ku Sędziemu,
Prosząc o głos; panowie na ten ukłon niemy
Odkłonili się oba, co znaczy: prosiemy.
Wojski zagaił:
“Śmiałbym upraszać młodziezy,
Azeby po staremu bawić u wieczerzy,
Nie milczeć i zuć: czy my ojce kapucyni?
Kto milczy między szlachtą, to właśnie tak czyni,
Jako myśliwiec, ktory naboj rdzawi w strzelbie:
Dlatego ja rozmowność naszych przodkow wielbię.
Po łowach szli do stołu, nie tylko by jadać,
Ale aby nawzajem mogli się wygadać,
Co kazdy miał na sercu; nagany, pochwały
Strzelcow i obławnikow, ogary, wystrzały
Wywoływano na plac; powstawała wrzawa,
Miła uchu myśliwcow, jak druga obława.
Wiem, wiem, o co wam idzie: ta czarnych trosk chmura
Pono z Robakowego wzniosła się kaptura!
Wstydzicie się swych pudeł! niech was wstyd nie pali,
Znałem myśliwych lepszych od was, a chybiali;
Trafiać, chybiać, poprawiać, to kolej strzelecka.
Ja sam, chociaz ze strzelbą włoczę się od dziecka,
Chybiałem; chybiał sławny ow strzelec Tułoszczyk,
Nawet nie zawsze trafiał pan Rejtan nieboszczyk.
O Rejtanie opowiem pozniej. Co się tycze
Wypuszczenia z obławy, ze oba panicze
Źwierzowi jak nalezy kroku nie dostali,
Choć mieli oszczep w ręku, tego nikt nie chwali
Ani gani: bo zmykać mając naboj w rurze
Znaczyło po staremu być tchorzem nad tchorze;
Toz wystrzelić na oślep (jak to robi wielu),
Nie przypuściwszy zwierza, nie wziąwszy do celu,
Jest rzecz haniebna; ale kto dobrze wymierzy,
Kto przypuści do siebie zwierza jak nalezy,
Jeśli chybił, cofnąć się moze bez sromoty,
Albo walczyć oszczepem, lecz z własnej ochoty,
A nie z musu: gdyz oszczep strzelcom poruczony
Nie dla natarcia, ale tylko dla obrony.
Tak było po staremu: a więc mnie zawierzcie,
I waszej rejterady do serca nie bierzcie,
Kochany Tadeuszku i Wielmozny Grafie;
Ilekroć zaś wspomnicie o dzisiejszym trafie,
Wspomnijcie tez starego Wojskiego przestrogę:
Nigdy jeden drugiemu nie zachodzić w drogę,
Nigdy we dwoch nie strzelać do jednej zwierzyny”.
Właśnie Wojski wymawiał to słowo: zwierzyny,
Gdy Asesor połgębkiem podszepnął: “dziewczyny”;
“Brawo!” krzyknęła młodziez, powstał szmer i śmiechy,
Powtarzano z kolei przestrogę Hreczechy,
Mianowicie ostatnie słowo, ci: zwierzyny,
A drudzy w głos śmiejąc się krzyczeli: “Dziewczyny”;
Rejent szepnął: “Kobiety”, – Asesor: “Kokiety”,
Utkwiwszy w Telimenie oczy jak sztylety.
Nie myślił wcale Wojski przymawiać nikomu
Ani uwazał, co tam szepcą po kryjomu;
Rad bardzo, ze mogł damy i młodziez rozśmieszyć,
Zwrocił się ku myśliwcom, chcąc i tych pocieszyć.
I zaczął, nalewając sobie kielich wina:
“Nadaremnie oczyma szukam Bernardyna;
Chciałbym mu opowiedzieć wypadek ciekawy,
Podobny do zdarzenia dzisiejszej obławy.
Klucznik mowił, ze tylko znał jednego człeka,
Co tak celnie jak Robak mogł strzelić z daleka;
Ja zaś znałem drugiego: rownie trafnym strzałem
Ocalił on dwoch panow; sam ja to widziałem,
Kiedy do Nalibockich zaciągnęli lasow
Tadeusz Rejtan poseł i ksiązę Denassow.
Nie zazdrościli sławie szlachcica panowie,
Owszem u stołu pierwsi wnieśli jego zdrowie,
Nadawali mu wielkich prezentow bez liku
I skorę zabitego dzika; o tym dziku
I o strzale, powiem wam jak naoczny świadek;
Bo to był dzisiejszemu podobny przypadek,
A zdarzył się największym strzelcom za mych czasow,
Posłowi Rejtanowi i księciu Denassow”.
A wtem ozwał się Sędzia nalewając czaszę:
“Piję zdrowie Robaka, Wojski, w ręce wasze.
Jeśli datkiem nie mozem Kwestarza zbogacić,
Postaramy się przeciez za proch mu zapłacić.
Uręczamy, ze niedzwiedz zabity dziś w boru
Przez dwa lata wystarczy na kuchnię klasztoru.
Lecz skory Księdzu nie dam; lub gwałtem zabiorę,
Albo ją mnich ustąpić musi przez pokorę,
Albo ją kupię choćby dziesiątkiem soboli.
Skorą tą rozporządzimy wedle naszej woli;
Pierwszy wieniec i sławę juz wziął sługa bozy,
Skorę Jaśnie Wielmozny Pan nasz Podkomorzy
Temu da, kto na drugą nagrodę zasłuzył”.
Podkomorzy pogładził czoło i brwi zmruzył;
Strzelcy zaczęli szemrać, kazdy coś powiadał,
Tamten, jak zwierza znalazł, ten, jak ranę zadał,
Tamten psiarnię nawołał, ow zwierza nawrocił
Znowu w ostęp. Asesor z Rejentem się kłocił,
Jeden wielbiąc przymioty swojej Sanguszkowki,
Drugi bałabanowskiej swej Sagalasowki.
“Sędzio sąsiedzie, wreszcie wyrzekł Podkomorzy,
Pierwszą nagrodę słusznie zyskał sługa bozy;
Lecz niełacno rozsądzić, kto jest po nim drugi,
Bo wszyscy zdają mi się mieć rowne zasługi,
Wszyscy rowni zręcznością, biegłością i męstwem.
Przeciez dwoch dziś odznaczył los niebezpieczenstwem,
Dwaj byli niedzwiedziego najblizsi pazura:
Tadeusz i pan Hrabia; im nalezy skora.
Pan Tadeusz ustąpi (jestem tego pewny),
Jako młodszy i jako gospodarza krewny;
Więc spolia opima wezmiesz, Mości Hrabia.
Niech ten łup twą strzelecką komnatę ozdabia,
Niechaj pamiątką będzie dzisiejszej zabawy,
Godłem szczęścia łowczego, bodzcem przyszłej sławy”.
Umilknął wesoł, myśląc, ze Hrabię ucieszył;
Nie wiedział, jak boleśnie serce jego przeszył.
Bo Hrabia na strzeleckiej komnaty wspomnienie
Mimowolnie wzrok podniosł; a te łby jelenie,
Te gałęziste rogi, jakby las wawrzynow
Zasiany ręką ojcow na wience dla synow,
Te rzędami portretow zdobione filary,
Ten w sklepieniu błyszczący herb Połkozic stary,
Ozwały się don zewsząd głosami przeszłości;
Zbudził się z marzen, wspomniał, gdzie, u kogo gości:
Dziedzic Horeszkow gościem środ swych własnych progow,
Biesiadnikiem Soplicow, swych odwiecznych wrogow!
A przy tym zawiść, ktorą czuł do Tadeusza,
Tym mocniej Hrabię przeciw Soplicom porusza.
Rzekł więc z gorzkim uśmiechem: “Moj domek zbyt mały,
Nie ma godnego miejsca na dar tak wspaniały;
Niech lepiej niedzwiedz czeka pośrod tych rogaczy,
Az mi go Sędzia razem z zamkiem oddać raczy”.
Podkomorzy zgadując, na co się zanosi,
Zadzwonił w tabakierę złotą, o głos prosi.
“Godzieneś pochwał, rzecze, Hrabio, moj sąsiedzie,
Że dbasz o interesa nawet przy obiedzie;
Nie tak jak modni wieku twojego panicze,
Żyjący bez rachunku. Ja tuszę i zyczę
Zgodą zakonczyć moje sądy podkomorskie;
Dotąd jedyna trudność jest o fundum dworskie.
Mam juz projekt zamiany, fundum wynagrodzić
Ziemią, w sposob następny…” – Tu zaczął wywodzić
Porządnie (jak zwykł zawsze) plan przyszłej zamiany;
Juz był w połowie rzeczy, gdy ruch niespodziany
Wszczął się na koncu stoła: jedni coś postrzegli,
Wskazują palcem, drudzy oczyma tam biegli,
Az wreszcie wszystkie głowy, jak kłosy schylone
Wstecznym wiatrem, w przeciwną zwrociły się stronę,
W kąt.
Z kąta, kędy wisiał portret nieboszczyka,
Ostatniego z rodziny Horeszkow, Stolnika,
Z małych drzwiczek ukrytych pomiędzy filary
Wysunęła się cicho postać na kształt mary.
Gerwazy; poznano go po wzroście, po licach,
Po srebrzystych na zołtej kurcie Połkozicach.
Stąpał jako słup prosto, niemy i surowy,
Nie zdjąwszy czapki, nawet nie schyliwszy głowy;
W ręku trzymał błyszczący klucz jakby puginał,
Odemknął szafę i w niej coś kręcić zaczynał.
Stały w dwoch kątach sieni, wsparte o filary,
Dwa kurantowe, w szafach zamknięte zegary;
Dziwaki stare, dawno ze słoncem w niezgodzie,
Południe wskazywały często o zachodzie;
Gerwazy nie przybrał się machinę naprawić,
Ale bez nakręcenia nie chciał jej zostawić,
Dręczył kluczem zegary kazdego wieczora;
Właśnie teraz przypadła nakręcania pora.
Gdy Podkomorzy sprawą zajmował uwagę
Stron interesowanych, on pociągnął wagę:
Zgrzytnęły wyszczerbionym zębem koła rdzawe,
Wzdrygnął się Podkomorzy i przerwał rozprawę.
“Bracie, rzekł, odłoz nieco twą pilną robotę”
I konczył plan zamiany; lecz Klucznik na psotę
Jeszcze silniej pociągnął drugiego cięzaru;
I wnet gil, ktory siedział na wierzchu zegaru,
Trzepiocąc skrzydłem zaczął ciąć kurantow nuty.
Ptak sztucznie wyrobiony, szkoda, ze popsuty,
Zająkał się i piszczał, im dalej, tym gorzej
Goście w śmiech; musiał przerwać znowu Podkomorzy
“Mości Kluczniku, krzyknął, lub raczej puszczyku,
Jeśli dziob twoj szanujesz, dość mi tego krzyku”.
Ale Gerwazy grozbą wcale się nie strwozył,
Prawą rękę powaznie na zegar połozył,
A lewą wziął się pod bok; tak oburącz wsparty:
“Podkomorzenku! krzyknął, wolne panskie zarty,
Wrobel mniejszy niz puszczyk, a na swoich wiorach
Śmielszy jest anizeli puszczyk w cudzych dworach:
Co klucznik, to nie puszczyk; kto w cudze poddasze
Nocą włazi, ten puszczyk, i ja go wystraszę”.
“Za drzwi z nim!” Podkomorzy krzyknął.
“Panie Hrabia!
Zawołał Klucznik, widzisz Pan, co się wyrabia:
Czy nie dosyć się jeszcze Panski honor plami,
Że Pan jadasz i pijasz z tymi Soplicami;
Trzebaz jeszcze, aby mnie, zamku urzędnika,
Gerwazego Rębajłę, Horeszkow klucznika,
Lzyć w domu Panow moich? i Panze to zniesie!”
Wtem Protazy zawołał trzykroć: “Uciszcie się!
Na ustąp! Ja, Protazy Baltazar Brzechalski,
Dwojga imion, jenerał niegdyś trybunalski,
Vulgo wozny, woznienską obdukcyją robię
I wizyją formalną, zamawiając sobie
Urodzonych tu wszystkich obecnych świadectwo
I pana Asesora wzywając na śledztwo,
Z powodu Wielmoznego Sędziego Soplicy:
O inkursyją, to jest o najazd granicy,
Gwałt zamku, w ktorym Sędzia dotąd prawnie włada,
Czego dowodem jawnym jest, ze w zamku jada”.
“Brzechaczu! wrzasnął Klucznik, ja cię wnet nauczę!”
I dobywszy zza pasa swe zelazne klucze,
Okręcił wkoło głowy, puścił z całej mocy;
Pęk zelaza wyleciał jako kamien z procy.
Pewnie łeb Protazemu rozbiłby na ćwierci;
Szczęściem, schylił się Wozny i wydarł się śmierci.
Porwali się z miejsc wszyscy, chwilę była głucha
Cichość, az Sędzia krzyknął: “W dyby tego zucha!
Hola, chłopcy!” – i czeladz rzuciła się zwawo
Ciasnym przejściem pomiędzy ścianami i ławą;
Lecz Hrabia krzesłem w środku zagrodził im drogę
I na tym szancu słabym utwierdziwszy nogę:
“Wara! zawołał, Sędzio! nie wolno nikomu
Krzywdzić sługę mojego w moim własnym domu;
Kto ma na starca skargę, niech ją mnie przełozy”.
Zyzem w oczy Hrabiemu spojrzał Podkomorzy:
“Bez Wacinej pomocy ukarać potrafię
Zuchwałego szlachetkę; a Wać, Mości Grafie,
Przed dekretem ten zamek za wcześnie przywłaszczasz;
Nie Wać tu jesteś panem, nie Wać nas ugaszczasz;
Siedz cicho, jakeś siedział; jeśli siwej głowy
Nie czcisz, to szanuj pierwszy urząd powiatowy”.
“Co mi? odmruknął Hrabia, dość juz tej gawędy!
Nudzcie drugich waszymi względy i urzędy;
Dość juz głupstwa zrobiłem, wdając się z Waćpanstwem
W pijatyki, ktore się konczą grubijanstwem.
Zdacie mi sprawę z mego honoru obrazy;
Do widzenia po trzezwu, – podz za mną, Gerwazy”.
Nigdy się odpowiedzi takiej nie spodziewał
Podkomorzy, właśnie swoj kieliszek nalewał,
Gdy zuchwalstwem Hrabiego razony jak gromem,
Oparłszy się o kielich butlem nieruchomym,
Głowę wyciągnął na bok i ucha przyłozył,
Oczy rozwarł szeroko, usta wpoł otworzył;
Milczał, lecz kielich w ręku tak potęznie ścisnął,
Że szkło dzwięknąwszy pękło, płyn w oczy mu prysnął
Rzekłbyś, iz z winem ognia w duszę się nalało,
Tak oblicze spłonęło, tak oko pałało;
Zerwał się mowić, pierwsze słowo niewyraznie
Mleł w ustach, az przez zęby wyleciało: “Błaznie!
Grafiątko! ja cię! Tomasz! karabelę! Ja tu
Nauczę ciebie mores, błaznie, daj go katu!
Względy, urzędy nudzą, uszko delikatne!
Ja cię zaraz po tych zauszniczkach płatnę!
Fora za drzwi! do korda! Tomasz, karabelę!”
Wtem do Podkomorzego skoczą przyjaciele;
Sędzia porwał mu rękę: “Stoj Pan, to rzecz nasza,
Mnie tu naprzod wyzwano; Protazy, pałasza!
Puszczę go w taniec jako niedzwiadka na kiju”.
Lecz Tadeusz Sędziego wstrzymał: “Panie Stryju,
Wielmozny Podkomorzy, czyz się Panstwu godzi
Wdawać się z tym fircykiem, czy tu nie ma młodzi?
Na mnie się zdajcie, ja go nalezycie skarcę;
A Waszeć, panie śmiałku, co wyzywasz starce,
Obaczym, czyli jesteś tak strasznym rycerzem;
Rozprawimy się jutro, plac i bron wybierzem.
Dziś uchodz, pokiś cały!”
Dobra była rada;
Klucznik i Hrabia wpadli w obroty nie lada.
Przy wyzszym koncu stoła wrzał tylko krzyk wielki,
Ale z ostrego konca latały butelki
Koło Hrabiego głowy. Strwozone kobiety
W prośby, w płacz; Telimena, krzyknąwszy: “Niestety!”
Wzniosła oczy, powstała i padła zemdlona,
I przechyliwszy szyję przez Hrabi ramiona,
Na pierś jego złozyła swe piersi łabędzie.
Hrabia, choć zagniewany, wstrzymał się w zapędzie,
Zaczął cucić, ocierać.
Tymczasem Gerwazy,
Wystawiony na stołkow i butelek razy,
Juz zachwiał się, juz czeladz zakasawszy pięście
Rzucała się nan zewsząd hurmem, gdy na szczęście
Zosia, widząc szturm, skoczy i litością zdjęta
Zasłania starca, na krzyz rozpiąwszy rączęta.-
Wstrzymali się; Gerwazy z wolna ustępował,
Zniknął z oczu, szukano, gdzie się pod stoł schował;
Gdy nagle z drugiej strony wyszedł jak spod ziemi,
Podniosłszy w gorę ławę ramiony silnemi,
Okręcił się jak wiatrak, oczyścił poł sieni,
Wziął Hrabię, i tak oba ławą zasłonieni
Cofali się ku drzwiczkom; juz dochodzą progow,
Gerwazy stanął, jeszcze raz spojrzał na wrogow,
Dumał chwilę, niepewny, czy cofać się zbrojnie,
Czyli z nowym oręzem szukać szczęścia w wojnie.
Obrał drugie; juz ławę jak taran murowy
W tył dzwignął dla zamachu, juz ugiąwszy głowy,
Z wypiętą naprzod piersią, z podniesioną nogą
Miał wpaść… ujrzał Wojskiego, uczuł w sercu trwogę.
Wojski, cicho siedzący z przymruzonym okiem,
Zdawał się pogrązony w dumaniu głębokiem;
Dopiero gdy się Hrabia z Podkomorzym skłocił
I Sędziemu pogroził, Wojski głowę zwrocił,
Zazył dwakroć tabaki i przetarł powieki.
Chociaz Wojski Sędziemu był krewny daleki,
Ale w gościnnym jego domu zamieszkały,
O zdrowie przyjaciela był niezmiernie dbały.
Przypatrywał się zatem z ciekawością walce,
Wyciągnął z lekka na stoł rękę, dłon i palce,
Połozył noz na dłoni, trzonkiem do paznokcia
Indeksu, a zelazem zwrocony do łokcia,
Potem ręką w tył nieco wychyloną kiwał,
Niby bawiąc się, lecz się w Hrabiego wpatrywał.
Sztuka rzucania nozow, straszna w ręcznej bitwie,
Juz była zaniedbana podowczas na Litwie,
Znajoma tylko starym; Klucznik jej probował
Nieraz w zwadach karczemnych, Wojski w niej celował.
Widać z zamachu ręki, ze silnie uderzy,
A z oczu łacno zgadnąć, ze w Hrabiego mierzy
(Ostatniego z Horeszkow, chociaz po kądzieli),
Mniej baczni młodzi ruchow starca nie pojęli;
Gerwazy zbladnął, ławą Hrabiego zakłada,
Cofa się ku drzwiom. – “Łapaj!” krzyknęła gromada.
Jako wilk, obskoczony znienacka przy ścierwie,
Rzuca się oślep w zgraję, co mu ucztę przerwie,
Juz goni, ma ją szarpać, wtem środ psiego wrzasku
Trzasło ciche połkurcze, wilk zna je po trzasku,
Śledzi okiem, postrzega, ze z tyłu za charty
Myśliwiec wpoł schylony, na kolanie wsparty,
Rurą ku niemu wije i juz cyngla tyka;
Wilk uszy spuszcza, ogon podtuliwszy zmyka,
Psiarnia z tryumfującym rzuca się hałasem
I skubie go po kudłach, zwierz zwraca się czasem,
Spojrzy, klapnie paszczęką, i białych kłow zgrzytem
Ledwie pogrozi, psiarnia pierzcha ze skowytem:
Tak i Gerwazy z grozną cofał się postawą,
Wstrzymując napastnikow oczyma i ławą,
Az razem z Hrabią wpadli w głąb ciemnej framugi.
“Łapaj!” krzykniono znowu; tryumf był niedługi:
Bo nad głowami tłumu Klucznik niespodzianie
Ukazał się na chorze przy starym organie
I z trzaskiem jął wyrywać ołowiane rury,
Wielką by klęskę zadał uderzając z gory,
Ale juz goście tłumnie wychodzili z sieni,
Nie śmieli kroku dostać słudzy potrwozeni
I chwytając naczynia w ślad panow uciekli,
Nawet nakrycia z częścią sprzętow się wyrzekli.
Ktoz ostatni, nie dbając na grozby i razy,
Ustąpił z placu bitwy? – Brzechalski Protazy.
On, za krzesłem Sędziego stojąc niewzruszenie,
Ciągnął woznienskim głosem swoje oświadczenie,
Az skonczył, i z pustego zszedł pobojowiska,
Kędy zostały trupy, ranni i zwaliska.
W ludziach straty nie było; ale wszystkie ławy
Miały zwichnione nogi, stoł takze kulawy,
Obnazony z obrusa, poległ na talerzach
Zlanych winem, jak rycerz na krwawych puklerzach,
Między licznymi kurcząt i jendykow cały,
W ktorych piersi widelce świezo wbite tkwiały.
Po chwili w Horeszkowskim samotnym budynku
Wszystko do zwyczajnego wracało spoczynku.
Mrok zgęstniał; reszty panskiej wspaniałej biesiady
Lezą, podobne uczcie nocnej, gdzie na dziady
Zgromadzić się zaklęte mają nieboszczyki.
Juz na poddaszu trzykroć krzyknęły puszczyki
Jak guślarze; zdają się witać wschod miesiąca,
Ktorego postać oknem spadła na stoł, drząca
Niby dusza czyscowa; z podziemu, przez dziury
Wyskakiwały na kształt potępiencow szczury:
Gryzą, piją; czasami w kącie zapomniana
Puknie na toast duchom butelka szampana.
Ale na drugim piętrze, w izbie, ktorą zwano,
Choć była bez zwierciadeł, salą zwierciadlaną,
Stał Hrabia na kruzganku zwroconym ku bramie;
Chłodził się wiatrem, surdut wdział na jedno ramię,
Drugi rękaw i poły u szyi sfałdował
I pierś surdutem jakby płaszczem udrapował.
Gerwazy chodził kroki wielkimi po sali;
Obadwa zamyśleni, do siebie gadali:
“Pistolety, rzekł Hrabia, lub gdy chcą, pałasze”.
“Zamek, rzekł Klucznik, i wieś, oboje to nasze”.
“Stryja, synowca, wołał Hrabia, całe plemię
Wyzywaj!” – “Zamek, wołał Klucznik, wieś i ziemie
Zabieraj Pan!” To mowiąc zwrocił się do Hrabi:
“Jeśli Pan chce mieć pokoj, niech wszystko zagrabi.
Po co proces, Mopanku! sprawa jak dzien czysta:
Zamek w ręku Horeszkow był przez lat czterysta;
Część gruntow oderwano w czasie Targowicy
I jak Pan wie, oddano władaniu Soplicy.
Nie tylko tę część, wszystko zabrać im nalezy,
Za koszta procesowe, za karę grabiezy.
Mowiłem Panu zawsze: procesow zaniechać,
Mowiłem Panu zawsze: najechać, zajechać;
Tak było po dawnemu: kto raz grunt posiądzie,
Ten dziedzic; wygraj w polu, a wygrasz i w sądzie.
Co się tyczy dawniejszych z Soplicami sprzeczek,
Jest na to od procesu lepszy Scyzoryczek;
A jeśli Maciej w pomoc da mi swą Rozeczkę,
To my we dwoch, Soplicow tych porzniem na sieczkę”.
“Brawo! rzekł Hrabia, plan twoj gotycko-sarmacki
Podoba się mi lepiej niz spor adwokacki.
Wiesz co? na całej Litwie narobim hałasu
Wyprawą niesłychaną od dawnego czasu.
I sami się zabawim. Dwa lata tu siedzę,
Jakąz bitwę widziałem? z chłopami o miedzę.
Nasza wyprawa przeciez krwi rozlanie wrozy;
Odbyłem taką jedną w czasie mych podrozy.
Gdym w Sycylu bawił u pewnego księcia,
Rozbojnicy porwali w gorach jego zięcia
I okupu od krewnych ządali zuchwale;
My, zebrawszy naprędce sługi i wasale,
Wpadliśmy; ja dwoch zbojcow ręką mą zabiłem,
Pierwszy wleciałem w tabor, więznia uwolniłem.
Ach, moj Gerwazy! jaki to był tryumfalny,
Jaki piękny nasz powrot, rycersko-feudalny!
Lud z kwiatami spotykał nas – corka ksiązęcia,
Wdzięczna zbawcy, ze łzami padła w me objęcia.
Gdym przybył do Palermo, wiedziano z gazety,
Palcami wskazywały mię wszystkie kobiety.
Nawet wydrukowano o całym zdarzeniu
Romans, gdzie wymieniony jestem po imieniu.
Romans ma tytuł: Hrabia, czyli tajemnice
Zamku Birbante-rokka. Czy są tu ciemnice
W tym zamku?” – “Są, rzekł Klucznik, ogromne piwnice,
Ale puste! bo wino wypili Soplice”.
“Dzokejow, dodał Hrabia, uzbroić we dworze,
Z włości wezwać wasalow!” – “Lokajow? bron Boze!
Przerwał Gerwazy. Czy to zajazd jest hultajstwem?
Kto widział zajazd robić z chłopstwem i z lokajstwem?
Moj Panie, na zajazdach nie znacie się wcale;
Wąsalow – co innego, zdadzą się wąsale.
Nie we włości ich szukać, ale po zaściankach,
W Dobrzynie, w Rzezikowie, w Ciętyczach, w Rąbankach;
Szlachta odwieczna, w ktorej krew rycerska płynie,
Wszyscy przychylni panow Horeszkow rodzinie,
Wszyscy nieprzyjaciele zabici Soplicow!
Stamtąd zbiorę ze trzystu wąsatych szlachcicow;
To rzecz moja. Pan niechaj do pałacu wraca
I wyśpi się, bo jutro będzie wielka praca;
Pan spać lubi, juz pozno, drugi kur juz pieje;
Ja tu będę pilnować zamku, az rozdnieje,
A ze słoneczkiem stanę w Dobrzynskim zaścianku”.
Na te słowa pan Hrabia ustąpił z kruzganku;
Ale nim odszedł, spojrzał przez otwor strzelnicy
I widząc świateł mnostwo w domostwie Soplicy:
“Iluminujcie! krzyknął, jutro o tej porze
Będzie jasno w tym zamku, ciemno w waszym dworze”.
Gerwazy siadł na ziemi, oparł się o ścianę
I pochylił ku piersiom czoło zadumane;
Światłość miesięczna padła na wierzch głowy łysy,
Gerwazy po nim kryślił palcem rozne rysy;
Widać, ze przyszłych wypraw snuł plany wojenne.
Cięzą mu coraz bardziej powieki brzemienne,
Bezwładną kiwnął szyją, czuł, ze go sen bierze,
Zaczął wedle zwyczaju wieczorne pacierze.
Lecz między Ojczenaszem i Zdrowaś Maryją
Dziwne stanęły mary, tłoczą się i wiją:
Klucznik widzi Horeszki, swoje dawne pany,
Ci niosą karabele, drudzy buzdygany,
Kazdy groznie spoziera i pokręca wąsa,
Składa się karabelą, buzdyganem wstrząsa –
Za nimi jeden cichy, posępny cien mignął,
Z krwawą na piersi plamą. Gerwazy się wzdrygnął,
Poznał Stolnika; zaczął wkoło siebie zegnać
I azeby tym pewniej straszne sny rozegnać,
Odmawiał litaniją o czyscowych duszach.
Znowu wzrok mu skleił się, zadzwoniło w uszach –
Widzi tłum szlachty konnej, błyszczą karabele:
Zajazd! zajazd Korelicz, i Rymsza na czele!
I ogląda sam siebie: jak na koniu siwym,
Z podniesionym nad głowę rapierem straszliwym
Leci; rozpięta na wiatr szumi taratatka,
Z lewego ucha spadła w tył konfederatka;
Leci, jezdnych i pieszych po drodze obala
I na koniec Soplicę w stodole podpala –
Wtem cięzka marzeniami na pierś spadła głowa,
I tak usnął ostatni Klucznik Horeszkowa.