Miłość
Kocham pierwszy raz – choć tyle, ach, tyle pocałunkow spaliło mi usta. Kocham najpiękniejszego syna ziemi, przepyszne zwierzę ludzkie ze świecącymi oczyma i duszą śpiącą. – Kocham ohydnie i cudownie, kocham i nienawidzę, pragnę i pogardzam; zabijam się tą ządzą i wołam jego śmierci. Umrę, jezeli on zyć będzie, – a gdy umrze – nie ma dla mnie zycia. – Kocham bezwstydnie, bezwzajemnie – i po to tylko, by kochał i zginął.
Ty o tym wiesz, cudowny, głupi zwierzu – wiesz i nie wiesz – bo mozg twoj wspiera się na twym drgającym ciele jak kretowisko na wulkanie. – Czujesz ten przerazający we mnie płomien – i dlatego biegniesz wen fatalnie, jak rozhukany kon w płonący dom. Lecz twoja dusza, tępsza niz twe przepyszne, twe mądre, twe zwycięskie ciało, – nie zdobędzie się nigdy na pewność, ze jesteś kochany – kochany przeze mnie, – ktora cię odpycham, ktora cię szyderstwem smagam – i policzkuję ręką – i zniewazam kazdym spojrzeniem.
O nieopisany uroku opalonej twarzy – o słodka grozo purpurowych ust i oczu stalowych! Zamykam na całe dni powieki, by widzieć was, by wami się upajać. Uciekam w jaskinie ze złotym swoim cielcem i boską cześć oddaję bałwanowi. A gdy wychodzę na światło, wzgardą i gniewem w proch skruszywszy bozka, – o! ta radość władania nim i sobą! – Żelazną ręką dławię zachwyt i pragnie – nie, plwam na cudne oczy, urągam piersi dyszącej – smagam twarz jedyną – jedyną – napawam się jej bladością i rumiencem, jej upokorzeniem i szałem…
Chcę cię smagać, smagać, smagać, az dosmagam się w tobie tego bezwzględnego bolu, ktory ducha budzi nawet w zwierzęciu.
Chcę dokatować się w tobie jęku z najgłębszych otchłani, z tej przepaści nędzy, gdzie się chroni dusza zadowolonych i sytych. Chcę zbudzić w tobie ducha – o ty, ktory mi objawiłeś ciało, – zbudzić ducha i straszną jego mękę i jego posłuszenstwo mej woli – ktora jest twoim przeznaczeniem.
Czysta byłam przed tobą, nietknięta przerazającą mocą kochania – tej okropnej, brutalnej miłości, ktora gardzi i wyje poządaniem. – Jak płaty wiosennego kwiecia padały na mnie tamte kochania. – Nawiał je wiatr – i wiatr ode mnie odgonił. – Ale ty!
Szarpnąłeś mnie cynicznym wyznaniem – i nie zabiłam cię. Pod mymi oczyma tarzałeś się w grzechu – i nie za –
biłam cię. Padłeś mi do nog wstydu pełen i szalenstwa – i nie zabiłam cię.
Tylko od tych obrazow rozpaliła się moja krew ogniem nieczystym – piekielnym, wiecznym pozarem zakazanej
ządzy – i umieram. I umrę, jezeli ty nie padniesz z mej ręki.
Pokalałeś mnie oczyma swymi – i musisz zginąć. Pokalałeś mnie palącym bluznierstwem słow – i musisz zginąć. – Pokalałeś mnie zniewagą dotknięcia – i nie ma tortury, ktorej nie wymyślę dla ciebie. Nie ma zemsty, zdolnej wyczerpać moją ządzę nienawistną. Nie ma konania dość długiego, by okupiło konanie mego ducha w szale tego poządania, w otruciu ządzą ciebie.
I to, ze skrzydło ptaka niebieskiego nie zakryło nigdy naszych głow. Że nie poznały dusze nasze ani drgnienia wieczności wspolnej; ze nie pachniały nam zboza w słoncu i nie zaszumiał nad nami las i nie otoczyły ciszą łąki wieczornymi mgłami dymiące, – ze nic procz brudu i nędzy miasta nie było wokoło nas. Że wśrod brzydoty, jak w pustynnym kraju naftowe zrodła, buchały lawy naszych ządz – zwierzęcych ządz – nie zazna dusza moja nad tobą zmiłowania, – nie rozluzni zaciśniętych szponow dreszcz litości, – nie zamroczy pałających oczu zal –
Umrzyj, ty, ktorego istnienie zabija moje, – a nie jest warte jednej jego chwili. – Bezduszny demonie namiętności, grzechu mojego ducha, śmiertelnie piękny kwiecie moich ządz – zgin!… o, zechciej zginąć – przesłodką śmierć ci zgotuję, i nie tknie mnie juz nigdy kochanie. – Nie pragnie miłość moja szczęścia
z tobą, ani rozkoszy, ani pojednania. Silna jak śmierć jest miłość moja – okrutna jak śmierć. O daj mi się! o zgin!