Melancholia
Nagie, odarte z zwiędłych liści drzewa
Sterczą ku niebu milczącą rozpaczą.
W dali nurt stawu głucho się przelewa,
Szuwary jakąś skargą łzawą płaczą
I ciemny lęku dreszcz przebiega łozą,
A szare niebo głuchą wieje grozą.
Wichry w konarach jak kruki łopocą,
Jak widmo czarne, co nad światem leci…
Trwoga mię chwyta posępna przed nocą:
Ojca dziś z chaty wypędzą złe dzieci,
Duszę omami chłopcu dziwozona
I piękne, dobre dziewczę cicho skona.
Grobowe duszę mą spowiły ciemnie
I coś w niej krzykiem pozegnania jękło!
Coś kojącego ucieka ode mnie
I coś, co wiąze mię z światłością, pękło.
Zda się, ze mara mego szczęścia blada
Za widnokręgiem gdzieś szarym przepada.
Bezden się jakaś niema wyotchłania
I duszy mojej swe głębie otwiera,
Pełne rozpaczy tłumionego łkania.
I beznadziejnym smutkiem pierś ma wzbiera,
Jak kiedy Bog moj o świetlistej twarzy
Konał pod gruzem zwalonych ołtarzy…
Z otchłani blade wyłonią się mary
I nieme, wirem szalonym się toczą.
W oczach im obłęd siadł bezmyślny, szary,
W spazmach przerazen chwytają się, tłoczą
I znow bezsilnie senne głowy kłonią
Gnane, pędzone ponad ciemną tonią.
Spiekłe wychudłą pierś im krwawią rany,
Znuzone ręce zwisają bezwładnie.
I leci orszak omdleniem pijany,
Zawrotnym kołem szału mnie opadnie
I nocą mrokow oczy me zamąca,
I w wir swoj chwyta, w czarną otchłan stracą.
Mar rozpasana porywa mię rzesza
I zalewają mię szarych wod męty…
Chaos obłędu myśli moje miesza…
Czarny ocean pochłania mię wzdęty…
Strop szary wali się w ton morz bezdenną!
…Świat skrzepnął w pustkę rozpaczy kamienną…