Ballada zimowa
Chmura z miedzi uderza,
Blaskiem bije w puklerzach,
jeśli puklerz – to oczy z ołowiu.
W lasach siwych od błyskow
jak znuzenia kołyską
wracał rycerz z puszystych łowow.
A od śniegu – wraz z koniem –
był jak chmura jabłoni
huraganem niesiona przez zamieć.
I tak w pędzie zastygli,
ze na mroz jak na igłę
wbici – z wolna zmieniali się w kamien.
Wtedy knieje srebrzyste
promien przeciął ze świstem,
droga przeszła w niebieską rowninę.
Złote chleby i ręce
jak w dziecinstwa piosence
niosła matka na witanie z synem.
Złote kosy i oczy,
co jak senność złej nocy
na gościniec wyniosła dziewczyna.
Ale on jak po ściezce
wpoł po drodze, poł w wietrze –
– biały posąg – przetętnił i zginął.
Az jak głaz w biegu – wisiał
i ptak szary mu przysiadł
na przegubie lodowatej ręki
i pradawnych snow trzepot
w sercu zatlił mu ślepo –
szary płomyk samotnej piosenki.
W pył rozsypał się szklany
rycerz. Buchnął tumanem.
W popioł zmienił się z koniem i cieniem,
tylko niebo sczerniałe
dalej w grozie sypało
gwiazdom – ciemność, a ludziom – kamienie.