Українська та зарубіжна поезія

Вірші на українській мові






WIZERUNK WŁASNY ŻYWOTA CZŁOWIEKA POCZCIWEGO. Rozdział drugi – Dyjogenes

Ten wtory rozdział zową DYJOGENES,
iz ten filozof wzgardził był bogactwa.
A tu jest rozprawa, jako bogactwa, kto ich nie umie
z rozumem uzywać, wielkie niebezpieczenstwa kazdemu,
zjednać i przynie

Usłyszawszy to jeden młodzieniec poczciwy,
Uwazywszy, co to jest tu wieść stan cnotliwy,
Mało mu sie to zdało, i szedł do drugiego,
Ktoremu Dyjogenes było imię jego.
Powiedział ty rozwody filozofa cnego
A prosił go, aby mu więcej rozwiodł tego,
Powiedając, iz mu sie tam na myśli zdało,
Iz gdy kto światem władał, po rozumie mało.
Ten filozof, iz dawno był bogactwa wzgardził,
Takze tez i na ten kstałt rzecz k niemu uczynił:

“Wiem, ześ wiele obaczył z towarzysza mego,
Poczciwemu stanowi co jest przystojnego.
A prawieś juz obaczył, z czym sie człowiek rodzi
A jako sie tu z nim świat rozlicznie obchodzi
I co jest urząd jego, i co mu przypada,
A jako cnota wiele z poczciwością włada,
Zwłaszcza przyozdobiona nadobnem ćwiczeniem,
Jako go tu sprawuje roztropnem baczeniem,
Tak iz od inych stanow barzo roznym bywa,
Skąd tu snadnie wszytkiego i sławy nabywa.
Juz tez dalej postąpmy do przypadkow jego,
Ktore około niego, jako obłędnego,
Tu sie rozlicznie toczą a kręcą im dziwnie,
Czasem mu pochlebując, a czasem sprzeciwnie.
A nie baczą, iz czasem prozna to robota,
Gdy przy niej stałość, rozum wojuje a cnota.
Acz jakoś wyszszej słyszał, straszno sie pokusić
A tak brzmiącego dzwonka barzo trudno ruszyć.
Gdyz więtszy przestrach bywa od psa milczącego,
Ktory z tyłu uszczypnie, nizli od jawnego.
Ale iz słowa z cnotą nie dopuszcza nigdy
Kazdemu bez przyczyny starać sie o krzywdy,
Tę choćby kto chciał łajać, gdy sobie wspomnienie,
Iście tam wnet na myśl być prędkiej odmienie.
Zaburzy-ć sie tez obłok, a gdy wiatrek ciepły
Powienie nan z południa, ucieka by wściekły.
Gdyz i zacna fortuna tak na swoj stan sprawuje:
W kim widzi stateczną myśl, kazdego ratuje.
A tak wszytki przestrachy puściwszy na stronę
A onej cnocie z sławą dawszy sie w obronę,
Juz, miła łodko, pływaj a puść sie na wody,
Gdyz wiesz, iz szczęście umie odmieniać przygody.
Bo nie wesoły tryjumf, kiedy na nim płaczą.
Zawzdy bywa wdzięczniejszy, gdzie z weselem skaczą.
A pytaj sie do portu, kędy prawda mieszka.
Ta cie iście ratować nigdy nie zamieszka.
A nie tylko by-ć miała dopuścić zaginąć,
Ale namniejszym strachem nie da-ć sie ochynąć.
A tak, stąd nam przystoi zacząć swe rozprawy,
W czym by sie miał napilniej ćwiczyć człowiek prawy,
A jakoby w tych brudach świata obłędnego
Poczciwie stał, a na nim obrał co lepszego.

A jeśli chcesz mocno stać w takich wątpliwościach,
Wnet napilniej pytaj sie o Boskich moznościach,
Ktore zadnym rozumem nigdy ogarnione
Nie mogą być, gdyz dziwnie są skrycie sprawione.
Gdy pozrzysz na niebieskie ony straszne dziwy,
Ktorych nigdy nie dosiągł zaden rozum zywy:
Słonce, gwiazdy i miesiąc złotemi farbami,
Jako dziwnemi kstałty błyszczą sie nad nami;
Zwirzęta rozmaite, ktorych ziemia pełna,
Jako w nich dziwne kstałty a rozliczna wełna;
Ptaszkowie na powietrzu jako sie wieszają
A jaką dziwną piękność na swym pierzu mają;
Rzeki bystre i morza, i tam co w nich pływa,
I jako w nich bez wiatru dusza bywa zywa,
I jakie rozmaite dziwy w nich bywają.
Nie mogą wypowiedzieć, co po nich pływają.

A chociaj to tak dziwnie nad rozum stworzono,
Przedsię wszytko nędznemu człeku poruczono,
Ktory iz sie nadanym rozumem sprawuje,
Wszytko to wbił pod swą moc a wszem rozkazuje.
Tygrys rącza bestyja, by tez miała skrzydła,
A wzdy musi zawzdy wpaść, gdy chce, w jego sidła.
Lew mocny niechaj ryczy jako chce w srogości,
A wzdy nędznik przypada w ludzkie posłuszności.
Niedzwiedzie srodzy, zubrzy i ine zwirzęta,
Wszytko to słychać musi, by ine cielęta.
Bazyliszek, krokodyl i smok jadowity,
kazdy z tych przez człowieka moze być zabity.

Patrzajze, jakie miasta, pałace i zamki,
Z dziwnemi przyprawami około nich ganki,
I w jakich opatrznościach i sprawach to bywa,
I jako praw i inych porządkow uzywa.
Kościoły, wieze dziwne, kstałty rozmaite
A dziwnym kosztem wszędy przyprawy obfite.
Porządki w nich i sprawy jako wystawione,
A czasem i nad rozum dziwnie wystrojone.
Nuz ony srogie strzelby z nieba trzaskające,
Tęcze, burze i ognie grozno błyskające.
Wszytko tego ten człowiek rozumem dosięgnął,
By sie tam jako ptaszek pod niebem wylągnął.
Jako sie toczy niebo, jako ziemia pływa
I jaka pod nią sprawa i na spodku bywa,
Jako ludzie do siebie nogami stąpają
A słonecznej światłości rowno uzywają.
Wszytkę ziemię i niebo szalonym łbem skreślił,
Nie masz tak nic trudnego, czego nie wymyślił,

Ale nad wszytki dziwy to więtszy dziw jego,
Iz drugi zapomniawszy i tego wszytkiego,
Chodzi łeb ponurzywszy jako bydlę prawie,
Tak nigdy nie dbając o powinnej sprawie
I jakoby miał tego uzywać roztropnie.
A wytknąłby kazdego snadz tak i na kopnie:
A on w swej kazdej sprawie rozne figle stroi,
A jako ziemie, kiedy k miejscu dwoi.
O nędzo! o ślepoto rozumu takiego,
Ktory mało na to dba, co jest przystojnego,
Jedno tak prawie zywie jako ine zwirzę!
Wszak i piorko ze wstydem ledwe o tym gmerze,
Iz chociaj drudzy znają dziwne Boskie dary,
Nic w sobie nie hamując, tak zywą bez miary.
A coz to więcej czyni? Iedno złe ćwiczenie
A na swe powinności niedbałe baczenie.
Czego namędrszy doktor ani zadne zioła
Juz nigdy nie uleczą, kto sie w to wda zgoła.
Juz ani grammatyka, ani retoryka
Nie wywiodą z tych błędow marnego nędznika,
Ktory sie jako płotu leda czego chwyta
A gdzie jest grunt rozumu, nigdy sie nie pyta.
Gdyz to jest jego urząd, wszytko co złe ganić
A co jest nalepszego, tym sie kaze bawić.

Ale kiedy byś spytał przy jakiej rozprawie,
Co tez jest nalepsza na tym świecie prawie,
Wierz mi, izbyś usłyszał sentencyje rozne,
A rozliczne wywody i pogadki prozne.
Bo jedni w tym nawiętszą rozkosz pokładają
Kiedy onych proznych skrzyn worki dokładają.
Złoto, srebro i w nocy po kąciech sie błyszczy,
Acz na to nie jednego nędznika wyniszczy.
Na szyji łancuch wisi, na palcoch pierścienie,
W ktorych sie łsną z daleka rozliczne kamienie:
Szafiry, dyjamenty, szmaragdy, rubiny.
A sam namilejszy pan podobien ku świni.
Więc na ścianach spalery a rozliczne bramy,
A gdzie pozrzysz w kazdy kąt, rozłozone kramy.
Konie sie bujno kłuszą a myśliwcy trąbią
A wypadszy na pole cudze zyto gnąbią.
Więc okna z alabastru, marmorowe ściany,
Wirzch złotem przesadzany, pięknie malowany,
Drzwi sztukwarkiem rozlicznym dziwnie nakrapiane,
Listwy, ławy płynącym flabrem pokładane,
Pawiment rozmaitym wzorem ułozony.
Owa wszędy, gdzie pozrzysz, pstro na wszytki strony.
Patrzajze, co za Sokoł siedzi w onym gniazdzie.
Snadz lepszą czasem kanię, co myszy je, znajdzie.
Kiedy więc gębę nadmie w onej obfitości,
Juz wszyscy pochlebują jego wielmozności,
Jako pstre sojki przed nim z daleka dudkują,
A palcem sobie z tyłu; hic est, ukazują.
Czterzej mu ręcznik dzierzą a trzej wodę leją,
A odszedszy na stronę łotrowie sie śmieją.
A drudzy, co nie wiedzą, jako sie świat plecie,
Tuszą, iz szczęśliwszego juz nie masz na świecie.

Ale kto to obaczy, co sie pod tym tai,
Jako sie świat kołysze w onej marnej zgrai
A jakie bezpieczenstwo ten w swych sprawach miewa,
Kto jedno, jako trawy woł, świata uzywa
A kazdego postępku rozumem nie rządzi,
Mnima, by szedł gościncem, a on barzo błądzi.
Bo nie baczy pod trawą, iz dziwnego gadu
Tai sie zawzdy pod nim rozlicznego jadu.
Azaz on ma wzdy kiedy bezpieczne wyspanie?
Ano we łbie kowale a dziwne szemranie.
Jakoby jutrzejszy dzien z rejestru wystawić,
Iz będą zacni goście, jako sie im stawić.
Kuchmistrz u drzwi kołaca a marszałek łaje,
Podskarbiemu pieniędzy juz tez nie dostaje;
Więc konie pochromiały, narzeka koniuszy.
Zewsząd płyną rozkoszy onej miłej duszy.
W nocy chłopa goniono, a on łamał kraty,
Gdzie widział rozwieszone ony pstre kabaty.
Całą noc sie łeb wierci onej dzikiej świni:
Gdyz tak kabat miał goście, co sie dzieje skrzyni?
A to w niwecz, gdy on śpi, wszyscy o nim czują,
A co we dnie zle sprawił, w nocy oszacują.
A gęstego sędziego kazdy ma o sobie.
Jutro, gdy mu powiedzą, łając sie w łeb skrobie.
Bo takiemu stanowi wszytko z almanachu
Przyszłoby zawzdy czynić, by był prazen strachu.

Drugi – okręt po morzu, po szalonym puścił,
Szyrokie z herby zagle po maszciech rozpuścił.
Szumi mu wiatr i przez sen a morze sie chwieje
Barzo i rano wstawszy niedobrej nadzieje.
Myśli, jeśli w Karybdym kędy nie zapłynie
Albo jeśli tez srogą szczęściem Scyllę minie,
O ktorą sie okręty strasznie rozbijają,
Tak, iz ledwo na deszczkach drudzy wypływają.

Drugiemu z mniejszych stanow grzmi we łbie komora,
Stodoła, brog, boisko, za ścianą obora.
Wilcy wyją za gumnem, a cielęta ryczą,
Psi szczekają pod okny, świnie w chlewie kwiczą.
Pociąga rohatyki, w oknie” “Hul Hul” – woła;
Rano wstawszy, więc liczy. Ano juz gomoła
Dawno przez płot skoczyła, wełna lezy w lesie,
Alić Kęsy po chwili łeb z nogami niesie.
W gumnie tez słomy mało i plew juz nie zstaje,
Więc chociaj mu nikt nie krzyw, przedsię wszytkim łaje.
Biezy z kijem na pole, na zycie śnieg grzebie.
Wierę, snadz będzie kłopot na ten rok o chlebie.
Bo to złe gołomrozy, pod śniegiem przyprzało,
A tego pozdniejszego barzo wzeszło mało.
Dwornik ostatek zmłocił i do lasa dunął,
A klucznik drugą dziurą za nim sie wysunął.
Pastuch z kucharką woła: “Zapłać, panie, myto!”
“Nie do tegoć mi teraz, bodaj cie zabito!”
Daleko to pilniejsze, co jeść do nowego.
Pilnie suszy na piecu, bowiem surowego
Siła zginie w otrębach, dobrze sie nie zmiele,
Ledwe będzie koruszka do drugiej niedziele.
Owa skąd ją poczniemy? Nie po szwu sie porze.
Ano sie we łbie kręci, ano zewsząd gorze.
Owa kazdy takowy chodzi jako wita
A tłucze sie po ścianach, by nadęta piła,
Ktorą oni szalency, co ją więc igrają,
Nogami i rękami bijąc popychają.
Czasem nan przydzie rozkosz, a czasem z kłopotem.
Obchodzi sie z nim ten świat jako z dzikim kotem.

Patrzajze, jakiej pracy tego nabywając
Uzywie, by na grudzie skacząc jako zając.
Zaz bezpieczne wyspanie, zaz chędogie jedło,
Gdyz o tym zawzdy myśli, jako marne bydło,
By wszytko dosypował a wszytko pochwatał?
Tak kazdego takiego marny świat omatał.
Zaz on co chędogiego da sobie uczynić?
Bo pirwej oszacuje, co na co ma wynić.
Jedzie w drogę, w kazdy kierz z daleka zagląda,
Maca worka a trzosa w zanadra pociąga.
Pomyka rohatyny a granata maca,
A jako łbem szalony po stronach obraca.
A pewnie, by kto za krzem jako przykto plunął,
Iścieby nasz do lasa i z granatem dunął.

Drugi płynie na morze. Ano go wiatr niesie,
Jeszcze więc tam snadz gorzej, nizli w głuchym lesie.
Ano sie okręt miece z strasznemi bałwany.
Wierę, jakoś niedobrze więc z naszymi pany,
Ktorzy tak niebezpiecznie bogactwa szukają.
Dyszą drudzy pod deszczką, Barbarki wołają.
A odrzekłby sie w ten czas i srebra, i złota,
By jako zbyć onego strasznego kłopota.

Drugi zasię, by sie więc djabeł z piekłem zwadził,
tedy nigdy na zgodę juz nie będzie radził.
By mu dano pieniądze i tam by szturmował,
Dotłukał starych murow, co Pan Bog popsował.
Juz i wolność, i gardło w niewolą zaprzeda,
A nie raz, woz dzwigając ze błota, zabiega.
Szkapy drzą a chłop płacze, za szyję mu kapie,
Pan pociąga wędzonki a po łbu sie drapie.
Bo juz dawno nie spierał, jako barchan chusty
Barzo smalcem przypadły na tym mięsopusty.
Siadszy około ognia będą narzekali:
“Wierzę, zeć nam tę słuzbę wszyscy djabli dali”.
Tłe mu w gardle wędzonka, potrząsa bokłada.
Ano juz jedno drozdze, juz w nim lekka waga.
Musi czasem jednaniem a dla lepszej zgody
Legszy na brzuch i mętnej nachłysnąć sie wody.
Wzdy przedsię, jako furman, chociaj czasem wpadnie
I po uszy we błoto, a pieca dopadnie,
A grzaneczka w dunicy przed nim w piwie pływa,
Juz wszytkiego zapomni, jako pan uzywa.
Przed światem smaruje, a znowu sie wlecze,
By mu koł nie pogorzał, naręczniego siecze.
Takiez miłe zołnierstwo! Choć sie odrzekają,
Niechajzeć jedno kędy workiem zabrząkają,
Prędko sie zasię zlecą, by do miodu pczoły.
Rychlej to workiem zwabi, niz mięsem sokoły.

Owa skąd ją chcesz począć, miedzy kazdym stanem,
Kto chce, musi ucirpieć, by był prędko panem.
A zawzdy pospolicie ci prędko bohaci,
W wielkim niebezpieczenstwie kazdy wolność straci,
Ktorą oni, co mądrze rozum szafowali,
Nad wszytki ją klenoty wyszszej szacowali.
Juz wszytko bezpieczenstwo marnie mi zaginie,
Juz zawzdy kłopot we łbie nigdy go nie minie.
Juz pogląda w kazdy kąt, juz mu wszytko wadzi,
Juz sie strzeze przyjacioł, strzeze sie czeladzi.
Jednych – by go nie skradli, drugich – by nie struli.
Juz, jako pies na mrozie, ogon pod się tuli.
Bo i na drzewo wazą, co owoce miewa,
I pczoła więc w swym ulu niebezpieczna bywa.
Chociaj drudzy nie dbają, gdy miodu dostają,
Iz pczoły po powietrzu, kędy chcą, latają.
Bo i wieza, im wyszsza, narychlej upadnie,
Abowiem leda wiatrek zachwieje ią snadnie.
A coz to jest za rozkosz, coz za dobre mienie:
Pieniądze w skrzyni lezą, by marne kamienie.
Ani ludzie, ani on, nikt ich nie pozywie.
A jeszcze, jeśli k temu nabył ich fałszywie.
Nie folgując ni Bogu, a skubąc blizniego,
Zapomniawszy, iz ze wszem przydzie skoczyć psiego.
A k temu sie nie zmienią Panskie obietnice,
Iz kto tę marną suknię obłoczy na nice,
Nigdy jej sam nie dodrze, inszy jej dochodzi.
A to w niwecz, co duszy i sławie zaszkodzi.
Bo to jako letnia mgła, gdy ją wiatr rozchwieje,
Tak tez ten, co ty marne darmo plewy wieje.
Ni wzwie, gdy i z plewami wicher go pochwyci,
Gdyz na cienkiej ty nasze wiszą czasy nici.

Ale to w przyrodzeniu ludzkim nie zagaśnie
a kazdy to na oko iście widzi jaśnie,
chociaj nazbyt wszytkiego, by na tym przestało;
jako w worze dziurawym zawzdy przedsię mało.
A to k temu, iz to zaden nic nie myśli,
Iz śmierć tuz z kąta dybie a czart wszytko kryśli
Ony jego postępki i ony cne sprawy,
Kochając sie, iz jego jest towarzysz prawy.
I nie wątpi juz nic w nim, a w swej osiadłości,
Czym będzie mogł, posłuzy tam jego miłości.
A gdy nie syt na świecie, więc go tam dopoi
A jako kochaneczka nadobnie przystroi.

Ale by kazdy baczył, co sie tu z nim dzieje,
iście by na rowniejszym był lepszej nadzieje.
Gdyz są błogosławieni, co sie śrzodku dzierzą,
A zbytki niepotrzebne sami sobie mierzą.
I Salomon, gdy z Panem w prośbach nie rozmawiał,
Tedy sobie napilniej to na nim wymawiał,
By go nędzą nie karał, bogactwem nie wznosił,
Lecz o cnotę a rozum, o to pilnie prosił.
Bo czegoz nie dostawa nędznemu człowieku,
Gdyby miernie uzyć chciał tego swego wieku?
I coz po sześci misach, gdy na jednej dosyć,
Albo gdy czterzej będą jeden ręcznik nosić?
Ano by ich i jeden zanieść mogł niemało;
Bodaj ich więc i w skrzynce tak wiele dostało!
Albo, gdy ciepły kąsek a prawie od ognia,
Zaz nie lepszy nizli on, co w kotle mokł do dnia
Z ogorzałą pieczenią, ktora barzo zdrowa:
Na wirzchu by skorupa, a wewnątrz surowa.
Nuz torty trudnonosze, takiez insze kramy,
Co od nich scyjatyki, pedogry miewamy.
Nie wiem, co jest, jedno grzech, kłopot a utrata!
Tu pycha niepotrzebna, a w piekle odpłata.
Zaz nie rozkoszny ptaszek, domowe kurczątko,
Prosiątko i jagniątko, koziełek, cielątko?
Azaz ptaszek, zajączek i zwirzątka ine,
Nie wielkiez to na świecie bywają nowiny?
Nuz rybki rozmaite, ziołek obfitości,
Co moze snadnie przypaść bez wielkiej trudności.
Nie lepszez to, niz lewek co go z chleba zlepią,
Namieszawszy wen kliju, po wirzchu przyklepią.
Pozłotki nan nakładszy, grochu miasto oczy,
Gdy go stłukszy w mozdzerzu, potym w formie tłoczy.
Szczuczy łeb, co w piątek wrzał, w niedzielę ji dają,
Pozłociwszy wątrobki, uszy podziałają.
A w juchę kliju z winem zmieszawszy naleją;
Strojąc jedła by błazni, dobrze nie szaleją.

Więc rozlicznych przysmakow jeszcze nastawiają,
a ktoz wie, jako je więc sobie przezywają:
Oliwki, limunije, mustardy, kapary;
By barzej oszydzili on zołądek stary,
W ktorym to gnije, leząc jako młoto w kadzi.
Ano mu juz więc czasem i zuwka zawadzi.
Nie darmo je przezwali sapory, bo sapią.
A barzo sie więc po nich drudzy do drzwi kwapią.

A czasem. By więc na to i przystawić kmiecia,
Musi kazda potrawa juz być samotrzecia.
Tu sie jeszcze z wieczora pilnie rozmawiają,
Przy grochu, przy kapuście, co postawić mają.
Skądze pani kapusta takich praw nabyła,
Aby przez paniej starej nigdy nie chodziła?
Takiez groch bez marszałka albo bez czeladzi?
Gdyz go z połciem a z jagły czasem zjeść nie wadzi.

Więc iz dziwne przysmaki, dziwne tez i wrzody,
Ktore czynią w nędznikoch rozliczne przygody:
Kankry, karbunkulusy, cyrogry, francuzy.
Drugiemu, by kozłowi, na łbie rostą guzy.
Rano, leząc narzeka, przewraca sie jęczy.
Ano mu sie łeb nadął, kattarus go męczy.
Oczy, nogi zapuchły, a brzuch jako pudło,
Będzie wolał po chwili, niz krogulca, szczudło.
Więc go tu trą u ognia, wzgorę przewracają,
A skwarny mu wczorajszej w zołądku macają.
Leją syropy w gardło, by rychlej przechował,
Ale wierz mi, iz im dziś nie będziesz polował.

Tak więc na wszem sowito ci ozralcy giną;
Zdrowie tracą, majętność i w złej sławie słyną.
Bo sie więc kramy trzęsą, mozderze kołacą,
Ale tez, wie – z to Pan Bog, kiedy to zapłacą.
Bo i Pismo powieda, iz brzuch, co tak tyje,
Więcej ludzi poraza, nizli miecz pobije.
A miernemu stanowi czegoz nie dostawa?
Wszytko to ma i smaczniej, zacz ten gardło dawa.
A przedsię mieszek, zdrowie, dobra sława z pełna,
Temu sie łeb najezał, na tym gładka wełna.
Acz to drudzy nazwali dobrym zachowaniem,
Ale patrz, gdy sie spiją jako bydło na nim,
Jako kotki sie drapią, jako świnie skubą,
Ba! najdziesz go pod ławą z biretem i z szubą.
Bo juz tam stan z powagą na małej baczności.
Leda kto we łbie gmerze więc jego miłości.
Bo gdzie pan, gdzie pachołek, nie zawzdy tam znają,
Kiedy sie więc omacmie po kąciech drapają.
Po głosie tez nie poznać, bo więc drudzy sapią,
By w łazi sie scierając, gdy sobie łby drapią.
Rozmaite przysmaki z tych rozkoszy rostą:
Ten idzie z białą maścią, drugi za nim z krostą.
Bo temu oczy jeszcze z wieczora podbili,
Temu sie tez na czele perły wysadziły.
Idzie świetno z rubiny, z perłami, jako pan.
Tak ci sie pięknie stroi ten nasz pomierny stan.

Więcbyś rzekł: “Ale tego w więtszej wadze mają,
Kto chodzi we pstrach bramiech a gdzie dolewają.”
Ale patrzaj po chwili, co ony pstrociny
Sprawiły nam, bo w wiosce juz urzędnik iny
Nie chce nas od god słuchać i wojt stroną chodzi,
A Abraham z daleka i na bramy godzi.
A tak, miasto powagi, za piecem pan czasem.
Przestałby na czamlecie, rozwiodł sie z hatłasem.
Bo by tez altembasy, by tez złotohławy
Wszytki na sie kto oblokł, a gdy nie masz sławy,
Wszytko to piękne piorka na śmierdzącym dudku,
Co sie chodząc umizga, mnima: pan by w czubku.
Ano drugi za wiechą dybiąc, za nim chodzi,
A na ony pstrociny jego pilnie godzi.

Bo jakochmy słyszeli z dawna: w takim stanie
Zawzdy sława na targu, zawzdy zdrowie tanie.
Ale gdy sie kto cnotą nadobnie przystroi,
Za kazdym sława woła, iz tak chodzą moi.
Bo wierę, do tej zadne nie pomogą bramy,
Ni perły, ni łancuchy, ani zadne kramy,
Jedno zacna poczciwość; to piękna karwatka,
Ta kazdego ozdobi tak i bez kabatka.
A nadobny obercuch, piękne sznurkowanie,
Gdy na cnocie z rozumu będzie haftowanie;
Juz więc tam trudno sie śmiać, trudno palcem kiwać,
Kto takiemi niciami będzie bramy zszywać.

Więcby kto rzekł: A coz to, więc sie świata odrzec:
Jeść, pić, dobrej myśli być, chędogo sie oblec,
Toć ludzi wszędy zdobi, toć dobrą myśl czyni,
A snadz kto to opuści, podobien ku świni;
A prawie mu czas fuzą wychodzi a dymem;
Juz by lepiej za razem zostać bernadynem.
Gdyz za kazdym to pływa prawie jako woda:
Kłopot, frasunk, przypadki, a częsta przygoda.
Wzdyć tez trzeba dobrą myśl czym ozdobić w sobie,
A nie wszytko za piecem we łbie skrobać sobie.
Bo więc stąd kordyjaka i stąd ona rozkosz,
Kiedy na łeb drugiemu kładą czarną kokosz.
A juz by to obyczaj snadz był prawie krowi,
Ktora natkawszy boki, leząc nic nie mowi.
Nie dba, by kiedy była w jakiej krotochwili,
Az ją rzeznik za rogi juz wiedzie po chwili.
Bo kto z ludzmi nie bywa, i skądze ćwiczenie,
Albo ma przypaść jakie roztropne baczenie.
Albo gdy na kim kołtrysz, barchan na kabecie,
Popchną go iście na zad: “odstąp, panie bracie.”
Stanie ten tu w hatłasie albo w aksamicie,
A “znajmy sie po sierści”, jako sami wiecie.

Ale wszakeś juz słyszał, iz pomierne jedło,
Ubiory, krotochwile, nie tak jako bydło,
Z rozmysłem tym powazni zawzdy szafowali,
A na wszem sie rozumem pilnie sprawowali,
A z cnoty do tych potrwa przysmaki działali,
A roztropnym baczeniem z wirzchu potrząsali.
Bo jeśli to rozkoszą kto ma przezwać właśnie,
Gdy grzmi bęben za uchem a kozi rog wrzaśnie,
Pomorty a puzany, co wszytki zagłuszą,
Albo skakać od kąta do kąta z Maruszą.
Juz ktory kąt zastąpisz, juz siedz jako drewno,
Bo jako sie podniesiesz, odepchną cie pewno.
Juz jako głuch na drugie musisz palcem kiwać,
Bo juz tam trudno słusznej rozmowy uzywać.
Albowiem juz tam kazdy, chociaj ledwe ziewa,
Wrzeszczy, sapi, markoce, a mnima, iz śpiewa.
A drugi za nim stojąc, jako cielę ryczy,
A zda mu sie, iz wesoł, a iz pięknie krzyczy.
Śklenice, w kąt latają, na stole by w łazni;
Tak więc Bachus, on rycerz, swe kochanki błazni.
Iz kiedy rano wstawszy, wieczor wspominają:
“Albociem był oszalał”, sami sobie łają.
Ano sie we łbie kręci, pan siedząc szczka, spluwa,
Pierza mu we łbie pełno, opak sie obuwa.
Oblicza sie, z kaletą nie chce respondować,
Musi jej dać na kwity, gdy nie masz co schować.
Suknia śmierdzi drozdzami, czapka gdzieś na ławie.
Patrzajze krotochwile w takiej miłej sprawie!
A by jeszcze na miejscu, gdzie począł, dosiedział,
Ale chce, iz pan szalon, aby kazdy wiedział.
Będzie go jeszcze pełno po ulicach wszędzie,
Włoczy sie, jako z wilkiem chodząc po kolędzie.
Więc wszędy we drzwi tłucze, wszędy mu nałają,
A czasem czym pachniącym i z gory spluskają.
Zaz to dobra biesiada, zaz to krotochwila?
Niechaj będzie namędrszy, alić z niego wiła.
Ledwe sie to i chłopu słusznie zejdzie we wsi,
A choć go nikt nie sławi, szczekają za nim psi.

Azaz to nie piękniejsza bywa krotochwila
Sieść sobie z kilkiem osob, kiedy wolna chwila,
I mieć sobie nie wrzeszcząc poczciwe rozmowy,
Gdzie wzdy skąd co przypadnie, ze wzdy k rozumowi.
Albo przeczyść kilka kart onych dziejow dawnych,
Nasłuchać sie zwyczajow zacnych ludzi sławnych,
Ktorzy tu światem dziwnie rozumem władali,
A swym poczciwym stanom wieczną sławę dali.
Tam znajdziesz Achillesa, Pryjama, Hektora,
I jego wszytki sprawy, być z nim siedział wczora.
Znajdziesz, jako swą cnotę rycerską zachować,
I jako masz swym stanem poczciwie szafować.
Tam on sławny Cycero rozmowi sie z tobą,
Najdziesz, w poczciwych sprawach co masz czynić z sobą.
Tam Kurcyjusz, Seneka, Homerus, tam Plato,
Żeby on proznujący mogł wiele dać za to,
By z tymi towarzyszmi miał z tobą rozmowę,
Miałby snadz weselszą myśl i wolniejszą głowę,
Nizli z oną wrzeszczącą szaloną gromadą.
I nie wiem, kto by mądry nazwał to biesiadą,
Gdzie sie więc juz kazdemu rozum we łbie mieni.
Jedno w klozie takową miewają szaleni.
Bo owi cicho siedząc wszytek świat skrzyślają,
A przy czym właśnie zostać, pięknie przebierają.
Bo sie stąd pamięć ostrzy, rozum poleruje,
Kto z daleka poczciwy swoj stan przepatruje.
Zaz przy tym nie moze być biesiada poczciwa,
Choć jej kazdy z rozmysłem statecznie uzywa?
Zaz nie mogą być zarty w poczciwej rozmowie,
Że się i naśmiać mozesz, i wzdy wszytko w głowie,
I rozum, i kędzierze zostanie nam z pełna
I rano, kiedy wstaniesz, gładsza na niej wełna?
A to w niwecz, iz rozum i ćwiczenie roście?
Bodaj u nas bywali zawzdy tacy goście!

I muzyczka-ć pomierna nic przy tym nie wadzi,
A zacni pospolicie słuchają jej radzi,
Ale izby jako woł we łbie nie huczała
A poczciwych rozmowek im nie przekazała.
A takieć więc biesiady nic nie zawadzają,
Gdy sie na nie poczciwi pospołu schadzają.
Gdyby przy dobrej myśli wzdy ćwiczenia były,
Aby sie darmo czasy marnie nie traciły!
Bo przetoczmy na świat tu od Boga wysłani,
Bychmy od inych zwirząt byli rozeznani.
A to jedno rozumem musi sie okazać,
Bo bez tego, kazdego moze wołem nazwać.

Tak radzę, ucz sie kazdy stanu pomiernego,
Cnoty, sławy poczciwej, umysłu wiernego.
Gdy – zechmy tym od inych zwirząt rozeznani
A prawie k ziemskim bogom na wszem przyrownani,
Niech będzie na wszem miara: w jedle, i w chodzeniu,
W rozmowach, i w biesiadach, i w kazdym ćwiczeniu.
Gdyz jednochmy rozumem świat opanowali
A prawie jako krolmi nad wszytkim zostali;
Sprawujmyz sie jako ci, ktore szczęście pieści,
Bychmy nie poginęli prawie i bez wieści.
W kazdej sprawie poczciwość, miarę zachowajmy
A co z koncem przypaść ma, na to poglądajmy.

Boć i ubior nie wadzi, gdy na nim forboty
Upstrzone poczciwością a bramy ze cnoty,
Pomierny, nieskukłany, dziwnie wymyślony.
Gdyz jeden bywa krotki, a drugi z ogony.
A izby sie koszt z czynszem wzdy pospołu zgodził,
Być potym dodzierając wioteszek nie chodził,
Gdyz więc drugich nazajutrz przezwać nie umieją
A z onych więc wczorajszych juz sie drudzy śmieją;
Aby by lepiej trwała druga i do roku,
Niz potym, kiedy musisz pozszywać na boku.

Takiez jedło poczciwe, chędogie, pomierne
A bez trudnych wymysłow, gdyz Pan Bog swe wierne
Na wsze dziwnie opatrzył, ale tez chce tego,
Abychmy tu z rozmysłem uzywali wszego.
Nie tak jako więc drudzy ty dary szafują,
Wydarszy chleb nędznikom, psom ji rozmiętują
A łzami zalewają potrawy cudzemi.
Tu więc kazdy rozeznaj, co za przysmak imi.

Fortunny to jest kazdy, co na tym przestawa,
Co mu szczęście przyniosło, w trudność sie nie wdawa.
A na kazdą powinność pomni swego wieku,
Iz mały kres zostawion nędznemu człowieku.
A iz sie unieść nie da szczęściu ni przygodzie,
Jedno zawzdy myśl chowa mierną na swobodzie,
Nie wszytko w ziemię patrząc, jako ine zwirzę,
Niech więc i pod obłoki rozum czasem gmerze,
Uwazając i przeszłe i dzisiejsze rzeczy,
A to mając na więtszej, co ma przypaść, pieczy.
A nie tylko jedno to, co ciału smakuje,
Lecz to, co ślachetną myśl w cnoty przyparwuje.
Bo co-ć po wielkich misach, gdy na małej dosyć.
Albo gdy czasza pełna, przecz masz w cebrze nosić?
Jeśli przeto, aby cie czystym, hojnym zwano,
Patrzze, by potym więcej z ciebie sie nie śmiano.
Ano ściany, tragarze wszędy pokryślano,
A jeszcze skąd, nie wiemy, ma być za to dano.
Nie radzę-ć tez, być skąpie dobra nadanego
Uzywał tu, gdyś jedno tu szafarzem tego
Docześnym, a tam z sobą nic nie wezmiesz nigdy.
Wiedzze swoj stan poczciwie: bez płaczu, bez krzywdy,
Bez zbytku, a bez śmiechu, bez wielkiej trudności,
Gdyz widzisz, co sie toczy w takiej omylności.
Bo widzisz, iz w tych zbytkach juz nic spokojnego
Nie moze być na świecie, ani przystojnego.
Bo juz kłopot w nabyciu, kłopot w szafowaniu,
A trudno, by to w krotkim miał zamknąć pisaniu.
Co więc za rozkosz z tego a wesele roście,
Kiedy sie rozigrają oni mili goście,
Ktorzy sie zapomniawszy, na wszem miarę stracą,
Bo sie juz więc tam wszyscy z szalenstwem pobracą.
A tak miarę zachowaj w skąpości a w zbytku,
Abowiem to oboje nie czyni pozytku,
Kiedy to jako kamien, co Pan Bog dał, lezy,
A zbytek zasię marny tez szpetnie łeb zjezy.
A niechaj mieszek z gębą nie wadzą sie nigdy.
Lepiej im być we zgodzie z sobą a bez krzywdy.
A jeśli chcesz zacnym być w poczciwej hojności,
Okazujze ją wiernie w braterskiej miłości.
Wspomagaj, kogo mozesz, zwłaszcza potrzebnego
A pomiernie nie załuj nigdy chleba swego.
Bo jedno tym ku Bogu kęs sie przyrownamy,
Kiedy co dać mozemy a iz rozum mamy.
Nie roztrząsajze tej miedzy marne śmieci
A niechaj to jako dyn od ciebie nie leci.
Gdyześ tego nie panem, docześnym włodarzem,
Uczze sie, abyś w tym był poczciwym szafarzem,
Byś sie potym z urzędu sam marnie nie zsadził;
Juz ci by nikt krzyw nie był, juzbyś sie sam zdradził.

Ale kto by chciał wezrzeć w takie urzędniki,
Mogłby wszytki powiesić ubogie nędzniki.
Bo jaką by tu oni liczbę udziałali,
Gdyz na co rozkazano, nigdy tam nie dali.
Jedno na marne zbytki, co im zakazano.
A jakoz to z rejestrow ma być wymazano?
Ano, co więc z nędznika i z skory wygnąbią,
To więc tam garścią sypą, gdzie bębnią a trąbią.
Drudzy przydą w maszkarach, drudzy z komedyją.
To juz tez tym dosypać, to juz by psi tyją.
Bo więc juz tam sromota, kiedy kto da mało,
Bo trzeba, aby wszytkim rowno sie dostało.
A gdy przyjdzie maszkarnik, co na nim sto płatow,
To mu wrzucą kęs chleba a ogryzłych gnatow.
A drugiego precz wypchną, drugiemu nałają,
Drugim czasem i kijem jałmuznę rozdają.
Karty lezą na stole, pieniądze brząkają,
Wziąwszy z igry puł grosza, to więc prze Bog dają.
A tez jaka jałmuzna, taka i odpłata;
Nic sie nam więc nie szczęści czemuś po tym lata.

A gdyś sie juz nasłuchał, co bogactwa czynią,
Nie bądzze juz, proszę cie, taką sprosną świnią,
Byś sie nie miał obaczyć, jako ich uzywać,
I jako ich z trudnością przychodzi nabywać
I jako nas z poczciwej drogi wiele zwodzą
A na dziwne trudności rozlicznie przywodzą.
I mozesz to rozeznać, iz poczciwe stany
Nie jedno w tym zalezą, iz tu wiele mamy.
Ale gdy rozum z cnotą do tego przypadnie,
Juz więc kazdy rozezna swą powinność snadnie.
Iz wszytkiego pomiernie z rozmysłem uzywa,
Juz jako pączek w maśle, w dobrej sławie pływa.
Bowiem bogacz bez sławy jako bałwan głuchy,
Choć go upstrzysz perłami, choć wiszą łancuchy.
Umiejze juz a ucz sie swoj stan rozeznawać,
A co-ć lepiej przystoi, przy tym racz zostawać”.

1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (3 votes, average: 3,33 out of 5)

WIZERUNK WŁASNY ŻYWOTA CZŁOWIEKA POCZCIWEGO. Rozdział drugi – Dyjogenes - MIKOłAJ REJ