Українська та зарубіжна поезія

Вірші на українській мові






WIZERUNK WŁASNY ŻYWOTA CZŁOWIEKA POCZCIWEGO. Rozdział czwarty – Anaksagoras

Ten czwarty rozdział zową ANAKSAGORAS.
Abowiem ten filozof pisał o odmienności młodości człowieczej
a o płochości rozumu młodego, o ozenieniu, o gospodarstwie
i co sie więc koło niego toc

A gdy juz tak Minerwa dokonczyła rzeczy,
A on ją tez młodzieniec iście miał na pieczy,
Tak iz mu sie łzy prawie z oczu wymiatały
A iz go rzecz ruszyła, jawnie znać dawały,
Przebiegła druga pani z dziwnemi sprawami,
Z pięknemi, a nie z naszej ziemie, postawami.
Dziwną zacność w osobie i w postawach miała;
Znać było, iz na wielkich gdzieś sprawach bywała.
Bo i ubior i kstałty inakszego kraju,
By tez miała krolewną być iście z raju.
On ubogi młodzieniec znowu sie przelęknął,
Az witając na obie kolenie przyklęknął.
Minerwa znać, iz sie z nią tez pirwej widała,
Bo ją panią Dyjaną mianując witała.
Wnet potym załobliwie Minerwę gromiła:
“Coześ, miła gospodze, wzdy nam uczyniła?
Juz tam siedząc cały dzien proznując czekamy,
A wiesz, jakie przed sobą pilne sprawy mamy.
Juz sie i panowie mało nie rozeszli,
Bo tam kazdy do swych spraw barzo pilnie teszni,
Widząc jako bystry świat, co dalej, to gorzej
Miesza sie, a złe sprawy idą na nim sporzej.
Juz Saturnus, Jupiter patrzą na sie krzywo,
Że sie tam polęknęło, słuchając, co zywo.
Jeden wszytko chce ścinać, a drugi w skromności
Radzi, aby czekali świeckich omylności.
Mars sie tez zasię znowu w swoich burdach broi,
Juz miecza poprawuje, juz chodzi we zbroi.
Wenus smutna, uboga, ta podjęła rękę,
Bo ma teraz od wszytkich tam piekielną mękę,
Powiedając, ze wszytko za jej niedbałością
Tak sie świat dziwnie broi a bawi ze złością,
Że i słonce, i miesiąc juz mu świecić nie chcą,
Nie wiem, co stroną chodząc, wszytko sobie szepcą.
Merkuryjusz ten pilno miedzy nimi chodzi,
Owa je tam, da-li Bog, jeszcze jako zgodzi.
Ale on trudno bez was ma tam co sposobić,
Aby owi zuchwalcy nie mieli co robić.
Tak przez Bog, co rychlej, ma miła gospodze,
Pokwapcie sie, boć bez was będzie zle w tej trwodze.”

Powiedziała Minerwa: “Widzisz, miła pani,
I ja tez tu nie chodzę miedzy fijołkami,
Wianki wijąc, a mnimasz, abym proznowała.
Wierz mi, zem i ja tez tu dosyć burdy miała.
Bo nie wiesz, pani Rozkosz co za dziwy płodzi,
A jak tu nędzny świat swemi foszki zwodzi.
Tak, iz juz ich na więtsze poły pobłazniła
Teraz-em dwa potkała, co tam od niej idą
I miałam pracy dosyć z oną marną gnidą.
Epikurus, co tez swą radą ludzi zwodzi,
A wiele ich cnoty tam od niej odwodzi.
Az i tego, jako znam, zacnego młodzienca
Zbłaznił a prawie z niego uczynił szalenca.
Ale wierz mi, zeć tez tu, co zasłuzył, słyszał;
A nie wiem, by-ć tu jeszcze gdzie za krzem nie dyszał.
Bo pobiezał gdzieś mrucząc, było mu niemiło.
A bodaj się o takich nigdy i nie śniło,
Co sie sami złotrzywszy, potym drugie błaznią,
Jedno światu folgując, świętą cnotę draznią.
Ano bieda kazdemu, z kogo pogorszenie
Miewa ze złych przykładow niewinne stworzenie.

Dyjana powiedziała, iz Wenus ubogą
Tez tam o to karali wszyscy silną trwogą,
Powiedając, iz tez tam z rozkoszą bywa,
A tych jej obyczajow z nią często uzywa.
Ale wzdy Merkuryjusz przy niej mocno stoi,
Powiedając, iz niech sie o to nic nie boi,
Mieniąc, iz tym porządkiem tak wszytek świat zywie,
Jedno niechaj swoj urząd sprawuje poczciwie.
A tak podzmy co rychlej, by sie nie rozeszli,
Albo w dalsze poswarki tak jako nie weszli,
A izby sie więcej w nich nie zamieszawało;
I tak-ciem tam kłopotu odeszła niemało.”

Poszły, potym młodzieniec sam został trwozliwy.
Szumi mu barzo we łbie, stoi ledwe zywy.
Idzie dalej, zwiesił nos, nie wie, co rzec sobie.
Jeszcze gorsza, iz nie ma nikogo przy sobie,
Z kim by sie miał rozmowić albo sie pocieszyć,
Aby wzdy smutne serce leda czym rozśmieszyć.
Bo to wielkie lekarstwo na smutną chorobę,
Gdy kto ma jaką wdzięczną przy sobie osobę.
Przyszedł nad piękne zrzodło pod drzewem figowym,
A ono oprawione dziwnym kstałtem nowym.
Skrzynia około niego piękna marmurowa,
A rura z pozłoceniem w niej alabastrowa.
Woda z niej ona śliczna jako krystał płynie,
A wnet tuz nie daleko zasię w ziemię ginie.
Kwiateczki rozmaite nad nią sie wieszają,
Rano kwitną, a wieczor zasię opadają.
Figa ona wszędy sie nad nią zieleniała,
A na gałązkach jagod pięknych dosyć miała.
Rwąc je sobie młodzieniec na poły ją złomił,
Lękł sie patrząc, aby go kto od niej nie gonił.
Zjadszy kęs, potym usnął. Ano szumi woda,
A we łbie iście nie mniej szumiała przygoda.

Rano sie potym porwał. Ano pięknie świta:
Juz sie jeden o drugim ptaszek w lesie pyta.
Juz skowronek na gorze pięknie przepierwuje,
Słowiczek we krzu krzyczy, gzegzołeczka kuje.
Pozrzy wzgorę: skały juz jasno sie błyskają,
A promienie słoneczne ziemię rozświecają,
Zarza wzgorę wychodzi rozanej piękności,
Na obłokach sie broją jasne odmienności.
Poklęknąwszy, jął mowić: “O słonce dostojne,
Raczyz mie tez oświecić i me myśli brojne!
Gdyz taką moc na niebie dziwnie sprawioną masz,
Iz tu wszytko oświecach i wszytko ozywiasz.
Oświećze tez ma myśli tak barzo wzruszone,
Ktore sie tak frasują bez kazdej obrony.
A iz mie tak strwozyły, a iz nie mam rady,
Boję sie, bych nie przyszedł w jakie dziwne zdrady.”

Usłyszał głos od skały, od onego blasku:
“Nie lękaj sie, młodziencze, w lesie nigdy trzasku.
Widzisz, iz gdy wiatr wstanie, kazde drzewko chwieje,
Takzeć ludziom nędzny świat rozlicznej nadzieje
Dodawa, wszytkim dziwno, a kazdemu rozno,
Jednemu z wielkim zyskiem, a drugiemu prozno.
Bądzze jedno w swych myślach stałym, bo cirpliwość
To jej urząd, iz wytrwa kazdą świecką chciwość.

A to wielmoznej myśli najwięcej przystoi,
Iz sie nie da zatrwozyć, choć sie serce boi.
A cnota uciśniona a gdy na nię trwoga,
Iz nie będzie zmieniona, ta prawie od Boga.
Boć w rozkoszach mało znać powaznej stałości,
Wszytko coś jako przez sen a wszytko we mdłości.
Wiesz, ze szczęście kołem sie na tym świecie toczy,
Jednego wzgorę wznosi, drugi przez kij skoczy.
I chmury kiedy przejdą, jaśniejszy dzien bywa,
I ptaszek, kiedy po dzdzu, kazdy głośniej śpiewa,
Otrząsając sie z rosy a z onej przygody,
Radując sie, iz sie doczekał pogody.
A gdy po srogiej zimie ukazą sie kwiatki,
Tedy kazdy weselszy, skacząc więc i dziatki.
Takzeć tez smętnej myśli, kiedy przetrwa trwogi,
Więcej bywa pocieszon on jej frasunk srogi.

Takze i ty, jedno trwaj mocnie w swej stałości,
Uzrzysz, ze sie odmienią ty twe przypadłości.
I zacniejszym mozesz być potym tu na świecie,
Gdyz on moznym hołduje, słabe zawzdy gniecie.
I imię twe ba potym zawzdy sławne będzie,
Bo więc stała uprzejmość rozsławi sie wszędzie.
Patrz na tę cichą wodkę, co tak słabo płynie,
Iz wnet zasię natychmiast sama w ziemię ginie.
Figa słaba, iz sie kęs na doł nachyliła,
Barzo prędko jej gałąz wnet sie odłomiła.
Drobne kwiatki, iz słabe, rano zakwitają,
A k wieczoru aliści samy odpadają.
Takzeć kazda słaba myśl słabo tez wychodzi,
A sercu powaznemu nigdy nic nie szkodzi.
Jelen chociaj ma rogi, lecz umysł zajęczy,
A przedsię go leda gdzie nikczemny wilk dręczy.
Takze sie tez ty jedno nie daj wiatrom nośić.
Ani sam wzwiesz, gdy przydzie dobrej myśli dosyć.”

A gdy tak on młodziniec był pocieszon mało,
Lękł sie znowu. Ano coś nad nim zaszumiało.
Pozrzy, ano dzieciątko zleciało z obłokow
A stanęło od niego jedno kilka krokow.
Skrzydełka ma odmienne a oblicze śliczne,
Na koszulce kosztowne a wzory rozliczne.
Wianeczek ma na głowie, nadobny perłowy
Łancuszek, na nim krzyzek piękny rubinowy.
A cedułkę na piersiach mu przyhafftowano,
Na niej stoi Racyjo złotem napisano.
Wspomni sobie nieborak, iz Minerwa pani
To mu była przyrzekła miedzy rozmowami,
Iz mu miała to dziecię posłać na rozmowę,
Powiedając, iz miało nie dziecinną głowę.
Uradował sie nędznik, gdyz w kazdej trudności
Ma wzdy kto jaką radę, odejdą teskności.
Rzekł: “Witaj święte dziecię, dawno poządane!
Wierzę, ześ mi od Boga smutnemu posłane.
I wiem chocia-ś maluczkie, ale rozum wielki,
Bo podobno na gorze umie to tam wszelki.”

Rzekło dziecię: “To była wola matki mojej,
Bych tu od ciebie zbiezał w tej omyłce twojej.
A tak bądz dobrej myśli, bo gdy przydziesz k sobie,
Wierz mi, iz będziesz na wszem lepiej tuszył sobie.
Powiedzze mi, o czym ci jeszcze sie myśl kręci,
Abych ci wzdy co przywiodł ku lepszej pamięci.
Bo pospolicie bywa, gdy sie myśl zamiesza,
Zawzdy sie co ponowi, zawzdy przydzie insza”.

“O, moje miłe dziecię! Wierz mi, zeć sie miesza
A w dziwnych wątpliwościach iście sie zawiesza.
Chciałem sie był nieborak tez o to postarać,
Abych co jest lepszego, wzdy umiał rozeznawać.
Przyszedł do mnie jakiś mąz z piękną siwą brodą,
Snadzby zwiodł i świętego oną swą urodą.
Powiedział mi, ze rozkosz na tym nędznym świecie
Nalepsza nadewszytko, niech kto, co chce, plecie.
Rozwodząc mi to dziwno twardymi wywody.
A kto by nie słuchał onej siwej brody!
Ano widzę w szalonych jednakie są sprawy:
Tak barzo miece siwy jako i cisawy.
Potym mie zawiodł w ogrod, to juz tu pamięci
Iście w głowie nie zsatnie, co sie tam w nim kręci:
Ony dziwne przyprawy, on majestat wielki,
Żeby sie zumieć musiał, patrząc na to, wszelki.
Tam mi Rozkosz ukazał, tam dziwną krolową.
Mnie o tym trudno mowić z tą zmieszaną głową.
Ledweby snadz Cycero z swą dziwną wymową
Wszytko by to powiedział, jako tam co zową.
Abowiem tam kazda rzecz tak przyprawna była,
Izby sie wedle świata w ludzkich oczoch pstrzyła.

Były przy niej dwie panie. Juz jednej rozumiem,
bo od tej świętej matki juz jej sprawy umiem.
Ale druga, co dziecię z strzałkami nosiła,
O tej tu barzo krotka wzmianka w rzeczach była.
Wiem, ize ją Wenusem wszędy nazywano,
I ten urząd, tak słyszę, iz jej z nieba dano,
Iz cokolwiek sie dzieje na świecie w miłości,
To nawięcej zalezy w sprawach jej miłości.
A to jej ślepe panię pomaga jej tego,
Strzelając tą truciną do serca kazdego.
A gdzie dobrze ugodzi, wnet kazdy zemdleje
A gdy sie nie opatrzy, pewnie oszaleje.
Święta pani Minerwa, gdy tu wczora była,
Siła mi jej zacnych sztuk prędko wyliczyła.
Ale iz jeszcze o niej nie prawie rozumiem,
Więcej tez o jej cnej sławie mało mowić umiem.”

Dziecię potym nadobnie jęło mowić k niemu:
“Tak moj miły braciszku, chciej rozumieć temu:
Pan Bog, on dziwny sprawca ode wszego wieka,
Gdy w raju raczył stworzyć nędznego człowieka,
Wszytki cnoty poczciwe raczył był w nim sprawić,
A w wielkiej niewinności na wszytkim zostawić.
Ale on czart, chytry wąz, nie zamieszkał tego,
Zazrząc mu onej łaski, przywiodł ji do tego,
Że ony powinności swoje wszytki złamał.
Acz na wszem potym nędznik na to barzo chramał.
Tak iz ona niewinność juz sie w nim zmieniła,
Juz swawola a zła myśl w nim sie pojawiła.
Co sie potym z nim zstało, byłby czas niemały,
By sie jego postępki wyprawować miały.

Lecz ten marny wrzod jego tak sie rozkorzenił,
Że i w jego potomkach wszytko dobre zmienił,
Że rzadki, ktory by strzegł swojej powinności.
Snadnie kazdego zwiodą przypadłe chciwości.
Bo i miłość tam był Pan wnet zaczął poczciwą,
Gdy mu stworzył i podał towarzyszkę zywą
A osobnie sie w onej społeczności kochał.
Tak iz ine zwirzęta w posłuszenstwo im dał.
Rozkazując, w swym stanie by poczciwie zyli
A pod jego bojaznią świat mu osadzili.
A gdy stracił niewinność, wszytko złe przypadło,
Czego i nam nędznikom barzo dziś przesiadło.
Bo przypadła juz zła myśl, chuć, poządliwości,
Ktore snadnie dowiodą juz kazdej złości.
Iz w zadnej rzeczy juz nigdy nie znamy,
Jedno jako zwirzęta błędne sie tułamy.
Wnet sie to okazało na nędznym Kaimie,
Ktorego i dziś zła myśl a swawola słynie,
Ize on odstąpiwszy powinnej miłości,
Zabił k woli złej myśli brata w niewinności.
A to więc tam nie było, co by je był wadził,
Lecz zły rozum z naturą tego mu doradził.

A ta chuć nas zawodzi do wszytkiego złego,
Że i powinowactwa nie baczymy swego;
Co i nieme zwirzęta snadz przed nami mają,
Iz w wielu rzeczach miary lepszej uzywają.
Bowiem my na swej wolej, by na lepie ptacy,
Bez rozmysłu giniemy nędzni nieboracy.
Bo patrz, co to jest miłość, co o niej mowimy,
Kazdać z chuci przypada, tak to znać musimy.
A chuć ta jest dwojaka: jedna ku dobremu,
Druga zasię świat zwodzi ku wszytkiemu złemu.
A tak kto chce poczciwie stać w tej omylności,
Rozsądze sie z swą chucią, a jej odmienności
Zawzdy do tego ciągni, co jest ku dobremu,
A dzierz mocno na wodzy, gdy ciągnie ku złemu.

A tak i miłość zganić kto moze poczciwą,
Gdy kto w niej zachowywa powinność prawdziwą?
Nie obłudną, nie zdradną, nikomu k lekkości,
Wiarę na wszem chowając beze wszej chytrości.
Gdy to jaśnie widzimy, iz kazde stworzenie
Ciągnie k tej powinności samo przyrodzenie,
Iz wzdy jedno drugiemu musi być zyczliwe,
A jedno bez drugiego zawzdy jest teskliwe.
Rozgrom ty stado owiec, wnet jaki wrzask będzie,
Jako sie po krzewinie wnet szukają wszędzie.
Rozpłoszyz stado ptakow: jako pisku dosyć,
Jako sie ozywając, będą zasię znosić.

A gdyz to i zwirzątkom jest rzecz przyrodzona,
A jakoz ma i w ludzioch być słusznie zganiona,
Zwłaszcza ko z poczciwością marnie jej uzywa.
Iście to wielka rozkosz miedzy nimi bywa.
Ale gdzie tez niemiernie, tam i myśl, i ciało,
I dobre mienie ginie, i rozumu mało.
Wiesz, jako sie w tej zgodzie Pan Bog w ludzioch kochał,
Az gdy poznał ich złą myśl, toz potopem zalał.
Jednoz ono ośmioro, ktorzy w świętej zgodzie
Mieszkali w jego woli, pływali po wodzie.
A toz ci jeszcze i dziś ci to prawo mają,
Ktorzy sie tak obchodzą, bezpiecznie pływają.
Bo widzisz, iz kazda rzecz, co z kresu wykroczy,
Kazdy sie w nim ochynie, kazdy przez kij skoczy.

A tak abyś rozumiał, skąd to potym poszło,
A skąd to imię Wenus na świecie urosło,
Co to o niej tak plotą, aby tym władała,
A tu miłości na świecie w ludzioch sprawowała.
Sprawi-ć dobrą – wierna myśl, wszeteczną – swawola,
Bo to płodne nasienie a rodzajna rola.
Wenus kiedyś na świecie pani piękna była,
Ktora sie snadz nadzwyczaj była urodziła.
A iz sie je urodzie wszyscy dziwowali,
Boginią ją miłości potym nazywali.
Więc oni poetowie, aby z morskiej piany
Miała sie była zjawić, napletli baśniami.
Ale to niepodobna nigdy prawda była,
Tak jako iny człowiek tez sie urodziła.
Uranijus jej ociec a Lopade matka
Jej była, a powoli dowiesz sie ostatka.

Ale ześ wyszszej słyszał, skąd miłość pochodzi,
Juz rozumiej, zeć Wenus mało na w tym szkodzi.
A złym tego prawdziwie przezwać nie mozemy,
Gdyz to wszyscy i jawnie rozeznan musimy.
Bo chuć z wolą ciągnie sie zawzdy do wdzięcznego,
A ucieka, gdzie moze, zawzdy od przykrego.
Aby nie był ten społek, wszytek by świat zginął
A jako pajęczyna w suchy rok przeminął.
A gdziezby sie podziała ona Boska wola,
Gdyz chce, aby ta pusta osiadła mu rola.

A coz tu rzeką oni marni wymyślacze,
Na ktore ta powinność ledwe iz nie płacze,
Co z nabozą figurą tak postanowili,
Aby oblokszy kukłę, jako błazni zyli.
Drugi – rogaty bieret, albo rewerendę,
Powieda, iz tez przeczetł do konca Ajendę
A nigdzie tam nie nalazł o tej powinności,
Ktorą raczył ustawić Pan z swej wielmozności.
O nędzna, marna glino, jakoz sie śmiesz wazyć,
A co jest wola Panska to inaczej stawić!
Gdyześ słuchał, jako ci mordowani byli,
Co z jego wolej kiedy namniej wykroczyli?
Gdyz rozkazał rodzicom, co przed nami byli,
Aby ku jego chwale tu świat osadzili.
Aczkolwiek i ci przedsię dosyć odsadzają,
Ale gdzieś na przedmieściu gdzie ich mało znają.
Snadz nie czli Salomona, co o tym narodzie
Napisał w swoich księgach. I czyść o tym srodze!
Lecz przedsię, bracia naszy, na to nic nie dbając,
Dybie kątem omacnie jako w lesie zając,
Gdy sie boi puhacza a samice szuka,
Takiez nasz miły pater, gdy w ulicy kuka,
Aby mu sie gzegzołka gdzie w kącie ozwała,
Jeślize tez od gniazda dalej nie leciała;
Bo juz ta nie przebiera, krogulec albo gil,
Niech lata, kędy raczy, kiloby na noc był.

O, nieszczęsny narodzie takiego człowieka!
A prawie juz przeklęty od Boga od wieka,
Co dla nędznej parteki, by sie wlokła strawa,
Odbiezysz poczciwości i winnego prawa,
W ktorym Pan wszytki na świat narody osadził.
A kto go nie uzywa, ten sie juz sam zdradził.
Bo wierz mi, iz na on czas, omylny nieboze,
Iście-ć terpka, ni beret, ni płaszcz nie pomoze.
Gdyz na cie pismo woła, abyś w poczciwości
Uzywał swego stanu, a ty obłudności
Zawzdy stroną omijał, a przy tym stał mocno,
Coć i sławie i duszy moze być pomocno.
Bo jeśli prze marny kłos, coć wynika z gęby,
Byś jedno jako świnia natarł sobie zęby,
Miałbyś wszytko opuścić, co jest przystojnego,
Chciałbych z tym apellować do rozumu twego.
Rozumiem wedle prawdy, inak byś nie zeznał,
Byś sie klątwy a dzwonka i świeczki nie lękał.
Ale gorszy kaganiec, co im w piekle świecą.
Wierę tam nie pomoze błazej i z gromnicą.

Takiez i owy czajki, co na głowie płatek
Noszą z harasu, rzkomo opuściwszy światek.
Ano, bodaj tak zdrowa! By po woli było,
Jakoby sie i z płatkiem w tanku nie skoczyło.
O szaleni rodzicy, ktorzy tak działają,
Iz poczciwe dzieweczki do tej klozy dają,
Zaz nie lepiej chytrego tym szatana zdradzić,
Wydać za mąz panienkę i przyjacioł nabyć.
Lepiej nizli proboszcza albo mnicha w szarzy,
Gdyz sie dawno na świat plecie, co komu czas zdarzy.
Albo jeśliby ktora panienski stan wiodła,
Zazby tego i doma uczynić nie mogła?
A daleko foremniey przy matce poczciwej,
Nizli przy onej ksieni jako gęś krzykliwej.
Bo acz, co sie nie godzi, to tam czasem pchają,
Co albo garb na szyji, albo guzy mają.
Bo co sie nam nie godzi, to dajmy do Boga.
Ano Bog wie, i tego jednak przedsię szkoda.
Bo Pan Bog poniewolnej zadnej słuzby nie chce,
Gdyz tam nie wie, co sama jako kaczka klekce.

A tak moj miły bracie, gdy i sam obaczysz,
Tedy wedle rozumu sam rozeznać raczysz,
Iz gdy sie ten porządek podoba i Bogu,
Musi rozum ustąpić zawzdy od nałogu.
I miłość, gdy rozumna a k temu pomierna,
Jest, wierz mi, rzecz uczciwa, a gdy ktemu wierna”.

Oni to rozmawiają, a Wenus teskliwa
Szła sie tez przechadzając, bo to tak z tym bywa,
Prosto do onej rury, gdzie oni dwa stali,
A prawie w ten czas o niej sobie rozmawiali.
Obezrzy sie Racyjo, alić ona kroczy.
Rzekł: “Wnet to juz tu sobie będziem mowić w oczy.
Owoz masz Wenus panią, coś sie o niej pytał.”
Ulękł sie wnet nieborak, by go z tyłu chwytał.
Za nią dwoje pacholąt: Pochlebstwo z Pozytkiem.
Ten był pięknie ubrany, prawie na wszem zbytkiem.
Łancuchy i szata sie na nim barzo pstrzyła
A na spodku koszula barzo bruda była.
Miedzy nimi panienka nadobnie ubrana,
Nie owak w owy zbytki, jako malowana.
Brameczkę na niej z pereł pięknie udziałano,
A Prawdę, jej przezwisko, złotem haftowano.
Szła z nadobną postawą, a na zadną stronę
Nigdziej nie poglądając. Tam kasz chytrą wronę!
A za nimi błazanek w kukle a z cepami,
Zową ji Stultycyja, a pas okowany.
Uszy jako u sarny, na nich wiszą dzwonki
A cepy na pstrym kiju z lisiemi ogonki.

Rzecze Wenus: “Zdarz Pan Bog! A coz rozmawiacie,
Rozumiem, iz mie tez tu nie zaniechawacie.
Bo widzę coś młodego, a w takich więc głowach
Bywa Wenus na placu przy kazdych rozmowach”

Rzekł Racyjo: “Prawdać jej, miłościwa pani,
Iz była o tym wzmianka, ale kto cie gani,
Bodaj wisiał, ale wzdy jednak wiele rzeczy,
Kto wezrzy w wasze sprawy, musi mieć na pieczy”.

Rzecze Wenus: “Wszak ja wiem, iz w niebie święci,
Żaden sie nie wysiedzi, na tym sie świat kręci.
A kto by sie tym plotkam na wszytkim przeciwił
Wierzę, zeby zadnego świat długo nie zywił.
A tak juz raczcie mowić, co sie wam podoba,
Bo widzę, zeście pewni ku tej sprawie oba.
Bo jeden, chociaj lichy, chce wszytko szacować,
Drugi, jakiś pędziwiatr, chciałby tez wszytko znać.
Bo znać, iz to juz wiele świata pobiegało,
Juz i to ludzkie sprawy będzie szacowało.
Ja wam nic nie przekazę, bo mam dosyć swego
Kłopotu iście we łbie, nic mi do cudzego.”

A gdy Wenus odeszła, rzekł Racyjo potym:
“To juz teraz masz wszytko, coś sie pytał o tym.
Widzisz hardą postawę, by o świat nie dbała.
Chodzi jakoby wszytkim rozkazować miała.
To tu juz masz pirwszy znak niewolnej miłości.
Kiedy sie jej juz kto wda w wielkie powolności,
Juz chodzi trzęsąc rogi, juz sie hardzie stawi,
A potym wrychle uzrzysz, co dobrego sprawi.
Ta w niewolą zwodziła krole i ksiązęta,
A prawie na wszytek świat ta jej sieć rozpięta,
Że wszyscy pod nię lazą, jako ine bydło,
A pewnie, iz tam rzadki, co minie na skrzydło.
Oni Herkulesowie, oni Parysowie,
Oni Aleksandrowie, oni Samsonowie,
Tak i ini mocarze, co światem władali,
Wszyscy głowy w to jarzmo dobrowolnie dali.
Abowiem czego płocha młodość nie dowiedzie,
Kazdy sie tu w niej śliza rownie by na ledzie.
A patrz, jako i ciebie pędziwiatrem zowie,
Bo to wie, iz młodemu zawzdy szumi w głowie.

Patrzajze jej czeladki, co to za nią chodzą.
Wierz mi, iz i ci światu niemało zaszkodzą.
I owej cnej dzieweczki, co chodzi w tym społku,
Prawdy szkoda; ta zawzdy w tej sprawie na kołku.
Ale kiedyć ją i w tym kto na pieczy miewa,
Za tą iście, kto co pocznie, zewsząd rozkosz bywa.
O tej będziewa mowić tam sobie po woli,
Ale na owy drugie patrząc, serce boli.

Patrz jako sie Pozytek upstrzył na wszem cudnie,
Chociaj z wirzchu chędogo, lecz na spodku brudnie.
Takzeć tez i ci wszyscy taką barwę mają,
Co z obłudną przyjaznią pozytkow szukają:
Z wirzchu piękna postawa, wewnątrz tez zbrukana,
Rownie jako sprochniała ściana malowana.
Patrzze, jako z Pochlebstwem pięknie z sobą chodzą.
Jedno iz sie za rączki pospołu nie wodzą.
Jedno iz święta Prawda w pośrzodek wkroczyła,
Ta im wzdy kęs łotrostwa tego przekaziła.
Bo wierz mi, iz to wszytko oboje pospołu
Chodzi. A gdy onego obaczą gdzie wołu,
Co juz w to jarzmo lezie a podawa rogi,
Toć mu więc dodawają jeszcze więtszej trwogi.

Pochlebstwo sie umizga z nadobną postawą,
Więc tu za uchem szepce z oną pilną sprawą:
“Byłem na jednym miejscu, gdzie was wspominano,
A izbych tez tu wspomniał, upominki dano.
Było ich tam pełen stoł, co sie tez ciągnęli,
Ale jakochmy skoro tam was wspomionęli,
To sie wnet zapłonęła, by we krwi rozmoczył.
Trudno miłość zataić, kazdy to obaczył.”
Pozytek zasię radzi, abychmy tam poszli,
Tej prawdy, co powieda, prawie śladem doszli.
“Ale wierę nie chodzcie tam w husarskiej szacie,
Bo wam piękniej po włosku, a mnie więc tę dacie.
Boć wierę nich sie tego zaden nie nadziewa,
Siłać Niemiec, gdy pieszo, przed husarem miewa.
Więc wam w czerni napiękniej, a prawie pana znać,
Owy nikczemne pstruszki mogłyby sie rozdać.”
Więc mu wiodą muzyki, więc wiodą kuglarze,
Podawając go sobie oni mili łgarze.
Pomy tak z tyłu do paniej; iście będzie rada,
Bo zawzdy przy muzyce weselsza biesiada.
Albo pomy w maszkarach, będzieć sie nam śmiała.
Umiałbych ja wymyślić, co ich nie widała.
Więc tez tu jest na rogu czyste wino białe,
A prawie przezroczyste i prawie wystałe,
Na muszkatellowy smak, prawe białegłowie,
Rychlej jej podpoiwszy, przydziem ku rozmowie.
To on ubogi osieł jako lis sie ciągnie,
Alić sie penuryja wnet w mieszku zalągnie.
Jedno go do tegodnia, być mu zasię we wsi.
Biezy a błoto pierzcha, szczekają za nim psi.
Drudzy wyją za uchem, bo sie we łbie kręci.
Wierę mu rychło miłość wynidzie z pamięci,
Bowiem jedno przepili, drugie rozebrali.
Alboć byli tę miłość wszyscy djabli dali!
Liczy Cyzyjoianus, świętego Marcina.
Rad by, aby do niego nie była godzina.
Ano jeszcze cir jer trud, we łbie sie przewraca,
A jeśli co zastawić, podle siebie maca.
A tak, wierz mi, wszytki ty są sztuki miłości,
Kto sie w nie jako świnia uda bez baczności.
Nie baczy nic, ano więc co zywo sie śmieje.
A on przedsię o sobie jest takiej nadzieje,
Iz zaden naden nie jest, iz tak za to mają,
A ono mu łotrostwo bębna podbijają.

A gdy jeszcze ow błaznek, coś go widział, ruszy,
Juz tam nie jeden kłopot w takiej nędznej duszy.
Bo juz tam ni rozumu, ni zadnej baczności.
Juz chodzi jako ślepy tak bez wstydliwości.
A prawie to na oko na świecie widamy,
Acz z daleka na ty tam błędy zaglądamy.
Ano więc zacną panią jaki piecuch brudny
Rychlej czasem obłapi, nizli drugi cudny.
Drugi ma piękną zoną, a uda sie w kawki,
Biegając po ulicach, nie mając tam sprawki.
Panna z chłopem uciecze, a panicy piją,
Wstawszy rano, na tropie jako wilcy wyją.
Nie darmoć ten błazen za Wenusem chodzi,
Pewnie szalon, gdy kogo cepami ugodzi.
Nie darmoć tez Kupida tak ślepo malują,
Bo co sie w to wdawają, nigdy nic nie czują,
A zaden nic nie baczy, by nagorzej było,
Aby sie to na jaśnią kiedy wyjawiło.
Wszyscy widzą i mowią, on chodzi by ślepy,
Tak ma szalona miłość na wszem twarde sklepy.
Nie darmoć u błazenka by i sarny uszy,
Bo wierz mi, iz sobie w tym kazdy dobrze tuszy,
Iz o nim ni nie słychać a nic nikt nie rzecze.
Ano ten głos po światu jako mgła sie wlecze.
Wierz mi, iz długie uszy ludzie w tym miewają
A słyszeć to daleko, niech jako chcą tają.
Bo ty dzwonki u uszu głośno więc brząkają.
Ba, kryj sie ty, jako chcesz, nigdy nie zatają.
Nie darmoć cepy nosi z lisiemi ogony,
Bo to więc chytrze błazni wszytki na wsze strony.
A jako lis za gorą tak sie licho kradnie,
Ani sie sam obaczysz, gdyć kura popadnie.
A gdy kto od rozumu a od miary klucze
Straci, juz nie inaczej jako kijem tłucze.
Że chodzi, by stłuczony, bez rozumu prawie,
Ani juz więc moze przyć k zadnej dobrej sprawie.
Abowiem kazda miłość na czworo sie dzieli
A nie widzi, bychmy tez i o tym wiedzieli.
Jedna idzie z pochlebstwa, a druga z pozytku,
Trzecia zasię juz bywa z szalonego zbytku,
A czwarta z cnoty, z prawdy, co i Bogu miła,
Ktorą owa panienka nadobna znaczyła.

Uwaz-ze ty to sobie, kto w takiej niewoli
Bywa, co jest za człowiek. Myśląc, głowa boli.
A skądze to przychodził? Jedno ze zwyczaju,
Ktory wiele przemoze wszędy w kazdym raju.
Zwyczajem mała kropia przebije i kamien
I zelazo, gdy często co wieszają na nim.
Zwyczajem sie rozumy wszytki pomieszają
Tym, ktorzy w swych nałogach ustawicznie trwają.
Takzeć, gdy długo szepce jeden ku drugiemu,
Pewnie rozum ustąpi nałogowi złemu.
Bo co za sprawa ma być długa w takiej parze,
Ktorzy siedząc świerkocą, by ptacy na wsparze.
Wiem, ze ani o kupi, ani o zadnej roli,
Jedno, aby jednego miał drugi po woli.
I łotrowskie to czynią, co to w mocy mają,
Iz tych figlow nikczemnych wolno dopuszczają.
Bo acz kto chce oszaleć, nie obroni tego,
Ale wzdy ostroznością przedsię wiele złego
Moze sie i przekazić, moze sie rozradzić.
Acz wiemy, iz marny świat pięknie umie zdradzić.

Aby wszytki przygody tu sie liczyć miały,
A wszak o tym i wargi mowiąc by ustały,
Jakie niebezpieczenstwa a jakie kłopoty
Miewa, komu juz we łbie grzebą więc ty koty.
Juz mu rowno i na most, wolno i we błoto.
By więc miał tez na sobie hatłasy i złoto,
Alić on nurkiem chodzi, a iako bobr płynie,
Czasem ledwe wylezie, a czasem i zginie.

Drugi zasię po polu biegając psy goni.
Czasem nogę wywinie, a czasem ją złomi.
Drugi gryzie śklenice, drugi ręce pali,
A trzeci z niego szydząc, iz to czyście, chwali.
A tak moj miły bracie, cozkolwiek z mierności
Wynidzie, juz podobno barzo k szaloności.
Bo w onych mędrcoch dawnych był ten zwyczaj stary,
Iz nawięcej tu w kazdej sprawie strzegli miary.
Abowiem rzecz jest piękna przy rozumie cnota,
A wierz mi, barzo wiele odejmie kłopota.

Bo jakom pirwej mowił, zyczliwość pomierna
Jest to ślachetny klenot, a gdy k temu wierna,
Co nam owa panienka pięknie znać dawała,
Co na ciele ze złota Prawdę napis miała.
Bo wierz mi, w kazdej sprawie, kto sie prawdą rządzi
A miary przy tym strzeze, nigdy nie zabłądzi.
Bo co jest piękniejszego, gdy zona poczciwa
Cnotliwemu męzowi zawzdy wierna bywa,
A mąz tez zasię strzeze swojej powinności.
A ktoby sie napatrzył takowej miłości!
Ano za nimi chodzą nadobne dziateczki,
Nie inaczej, by piękne pod drzewkiem kwiateczki.
Ano się rozkosz mnozy, a gdy troskliwego
Przypadnie co z przygody, juz jedno drugiego
Wdzięcznie cieszy wespołek, tusząc sobie dobrze,
Iz to wszytko skądinąd nagrodzi Bog szczodrze.
Ano juz gospodarstwo, juz wszytki pozytki
Życzliwie opatrują juz wespołek wszytki.
Nie wlecze jedno dziurą, drugie tyłem worem,
Gdy baba cicho dybie przy płocie wieczorem.
Gdy przypadnie choroba, juz jedno drugiego
Strzeze z wielką pilnością, jako zdrowia swego.
Juz kopytnik z szałwiją, z podroznikiem warzy,
Juz chebdem, złotowirzbą i czym moze parzy.
A ktoby sie naliczył rozlicznych rozkoszy,
(A niechaj sie ty zazdrość nigdy nie kokoszy),
Ktore więc w takim stanie ci wszyscy miewają,
Ktorzy tej powinności wiernie uzywają.

Nuz juz choć to minąwszy, co jest powinna rzecz,
A juz to tam na stronę mało odłozmy precz,
Ale patrz, gdy przyjaciel prawy sie obierze,
Tu juz więc konca nie masz miłości w tej mierze:
Juz zdrowie, juz majętność, wszytko mało wazy.
Juz tam wierę jednego obcy niech nie dłazi,
Bo pewnie na drugiego oglądać sie musi.
A nie tak sie wzdy sporo jeden na dwu kusi.
Juz tam wdzięczne biesiady, wdzięczne krotochwile,
A więc czasem i drugi, patrząc na to mile,
Rad by sie stowarzyszył z oną społecznością,
Aby tez był miłowan takowąz miłością.
To juz tam ona cnota, co ią tak sławiemy,
Iz lepszego na świecie nic nad nię nie wiemy,
Łacno więc gniazdo zacznie, łacno sie rozrodzi,
Bowiem ona z wiernemi iedno społu chodzi.
Juz więc i wdzięczna sława wnet z tego uroście,
A to obadwa wdzięczni w kazdym domu goście,
Gdyz nie słychać rosterku, nie słychać ni zwady,
Fałszow, zadnych chytrości, postępkow, ni zdrady.
Jedno jako rodzeni tak sobie mieszkają,
Az drugim zal, iz z nimi często nie bywają.

Ale na nasze szczęście idzie hajn ktoś do nas.
Wieręć Anaksagoras, ktorego ty nie znasz.
To jest taki filozof, ze mu rownych mało.
A prawieć teraz dobrze na wszytkim sie zstało,
Aby mojej młodości kto nie przyczetł potym,
Izem zaszedł daleko z tobą mowiąc o tym.
Gdyz młodemu przystoi starszym sie dziwować,
A patrząc na ich sprawy, swoich poprawować.
A tak cie juz Bog zegnaj, bo ja tez precz muszę.
Bo gdy cie w tym zostawię, juzci nie zle tuszę.”
Zstąpił potem obłoczek nadobny czyrwony
A dziecię rozciągnęło tez skrzydełka ony,
Poszło wzgorę. Młodzieniec az sie prawie zumiał,
Bo jedno mu nad głową kęs wiatrek zaszumiał.

Spytał go on filozof: “A coz sie zstało,
Coz od ciebie jako ptak ku gorze leciało.”

Powiedział mu młodzieniec: “Ach moj panie miły,
Dziwne burdy po ten czas około mnie były.
Bo szukam takiej drogi, abych wzdy w słuszności
Nauczył sie zachować w swojej powinności.
Minerwa, święta pani, dosyć mi znać dała,
Potym dziecię Racyjo swoje mi posłała,
Ktory, kiedy cie uzrzał, juz mi lepiej tuszył,
Że ty mnie masz nauczyć, sam sie wzgorę ruszył.
A prawie teraz była rzecz o powinności,
Jako sie kto zachować ma w prawej miłości.
A ktora jest poczciwa, a ktora szkodliwa,
Abowiem w tym turniru dziwna burda bywa.”

Powiedział mu filozof: “Dobrze-ć to rozwodził,
I jam rad, zem sie k temu z trefunku przygodził.
Wierz mi, zeć dziwne kstałty są w tej omylności,
Bo dziwne przyrodzenie wzrusza w nas chciwości.
Jednego na to wiedzie, drugiego na owo.
Acz wszytko nie kazdemu czasem bywa zdrowo.
Na jedno dusza wiedzie, a ciało na drugie
A zawzdy to rosterki miedzy nimi długie.

Bo acz to jest rzecz wzdzięczna, gdy roskoszy ciało
Miewa tu po swej mysli, by sie nabujało,
Ale to jeszcze więtsza, gdy sie dusza kocha.
A to jest rozkosz wieczna, a docześna płocha.
A czymze tę ucieszyć? Jedno poczciwością,
Cnotą, a dobrą sławą, a na wszem wiernością.
Przyczyniaj sie, abyś sie podobał kazdemu,
A co komu nalezy, to przywłaszczaj jemu.
Komu cześć, więc temu cześć, komu towarzystwo
Powinnie masz zachować, ugadzaj we wszytko.
A kazdemu w skromności zachowaj sie w mierze
Wiesz, ze wszędy układność wielkie czynsze bierze.
A harda myśl i w lesie czasem sławę traci.
Bo widzisz, ze sie z takim zaden nie rad braci.

Więc choćbyś był obruszon od kogo bez szkody,
gdyz nigdy po drzewinie nie chodzą przygody
A ize sie obaczy a chce-ć to nagrodzić,
Nie dajze uporowi tez nazbyt przewodzić.
A rozmyślaj sie więcej na przypadłe rzeczy,
Bo to snadz jest namędrszy, kto je ma na pieczy.
A choćby stroną chodził a niedbał o to nic,
Przedsię go tak milczeniem barziej mozesz zwalczyć.
Bo ty zasię powoli będziesz z tego szydzić,
A on sie więc nieborak musi barzo wstydzić.
A bez kłopotu snadnie pomścisz swojej krzywdy,
Abowiem czas od złego nie zaginie nigdy.

A jeśli sie mozniejszy będzie barzo wspinał,
Popuszczaj mu wędzidła, boć sam sobie szynal
Tym zabije za zywe, iz gdy sie obaczy,
Zawstyda sie, iz szaleć jego miłość raczy.
Bo tym kstałtem i zrzebce szalone chełznają.
Napirwej mu wędzidło chustą obwijają,
A potym zasię uzrzysz barzo w małym czesie,
Alić on juz sam gębę do wędzidła niesie.

Nie zwieszajze tez głowy, nie szczebiec tez wiele,
Nich i głowa i mowa okaze wesele.
Nie czyn tez z siebie błazna, lecz gdy co śmiesznego
Mozesz poczciwie wtoczyć, nie wstydaj sie tego.
Abowiem wesoła myśl rada wdzięczność czyni,
A ponurą postawę – oddajmy ją świni.
A zawzdy szukaj towarzystwa pomiernego.
Z tymi zawzdy uzywiesz po myśli wszytkiego.
Gdzie tez baczysz poczciwie, nie folguj mieszkowi,
Jedno niech ci na stronie pirwej prawdę powie,
Jeśliby sie jego czynsz rowno z gębą zgodził,
Aby ją dziś natkawszy jutro nie ogłodził.

Otoz juz masz przysmaki ku świeckiej miłości.
Proszę cie, miewajze je zawzdy na baczności.
Bo tędy ma przychodzić, toć jest moje zdanie,
Kazdy człowiek poczciwy ludziom podobanie.
Acz nie wszytkim lecz drugim, wzdyć sie to zdać musi.
A wierę i niedbalca czasem to poruszy,
Iz gdy uzrzy to w tobie poczciwe staranie,
Będzie szukał, by z tobą przyszedł w zachowanie.

A jeśliby podwiczna miłość cię ruszyła,
Boć ta nigdy zadnemu nic nie przepuściła,
Starajze sie co rychlej, byś w stanie cnotliwym
Żył sobie jako człowiek zywotem poczciwym.
A tak ujdziesz świeckich burd i tych omylności,
Ktore juz, jakoś słyszał, przywodzą w trudności.
Ze spokojem uzywiesz rozkosznego wieku,
Co poczciwie nalezy kazdemu człowieku.
Bo chociajbyś tak myślił: “Ale wolność stracę,
Jeśli sie z kątem bratem juz tak wiernie zbracę;
Juz nie jezdz ni do ludzi ani na biesiady,
Bo więc to niewiastki gniewają sie rady.”
Ale gdy sie obaczysz, tu stracisz niewolą,
Kiedy sobie odejmiesz wszeteczną swą wolą.
A wolnej myśli sobie na wszytkim nabędziesz,
Gdy spokojem bez wszytkich trudności usiędziesz.
Mozesz uzyć krotochwil i biesiad poczciwych,
Lepszych nizli za onych czasow niewstydliwych,
Z miłymi przyjacioły, z ludzmi poczciwemi,
Niz z onymi zuchwalcy, coś psy gonił z nimi.
Albo gdyś sie całą noc włoczył po ulicy –
Tyś mnimał, by to dobrze; ano szydzą wszyscy.
Bo wierz mi, gdy sie prawie tak rozmyślisz na to,
Obaczysz, co za dary przypadają za to,
Kto sie tak zachowywa, co komu przystoji.
Pięknemi ten swą cnotę iście wzory stroji.
Bowiem tu ma na świecie od wszytkich baczenie,
A pewnie i na gorze pewne osiedzenie.

Bo byś wiedział, jako tam nadobne wyzrzenie,
A z jakim towarzystwem tam bywa ćwiczenie.
Wezrzeć na wszytkę ziemię, i co na niej bywa,
I jako srogie morze około niej pływa,
I jako ony rzeki, ktore z raju płyną,
Dziwnemi odnogami zasię w morzu giną,
Gdzie siedzą Maurowie, Turcy, Tatarowie,
Polacy i Czechowie, Niemcy i Węgrowie.
A jako sie krolestwa dziwnym kstałtem mienią:
Gory, pola i lasy pięknie sie zielenią,
Zamki, miasta, kościoły, i wysokie wieze,
I jako kazdy narod swych wolności strzeze.
A ja cie juz z tym zegnam, bo indziej być muszę,
Abych cie tu miał widzieć, juz sobie nie tuszę.
Lecz byś gdy do nas przyszedł, tedyć to być moze.
Jedno sie, radzęć, sprawuj na wszytkim nieboze,
Jakobyś tu na świecie cnotę zachowywał,
Abowiem i tam łaski tym będziesz nabywał.
Abowiem tam nie złamią nigdy prawa tego,
Nie moze tam nigdy wnić nic niepoczciwego.”

1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (2 votes, average: 2,50 out of 5)

WIZERUNK WŁASNY ŻYWOTA CZŁOWIEKA POCZCIWEGO. Rozdział czwarty – Anaksagoras - MIKOłAJ REJ