Українська та зарубіжна поезія

Вірші на українській мові






Pan Tadeusz – Księga druga: Zamek

Zamek
Polowanie z chartami na upatrzonego.
Gość w zamku.
Ostatni z dworzan opowiada historię ostatniego z Horeszkow.
Rzut oka w sad.
Dziewczyna w ogorkach.
Śniadanie.
Pani Telimeny anegdota petersburska.
Nowy wybuch sporow o Kusego i Sokoła.
Interwencja Robaka.
Rzecz Wojskiego.
Zakład.
Dalej w grzyby!

Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, młode pacholę,
Ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole,
Gdzie zaden wał, płot zaden nogi nie utrudza,
Gdzie przestępując miedzę nie poznasz, ze cudza!
Bo na Litwie myśliwiec, jak okręt na morzu,
Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu!
Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku
Wiele jest znakow widnych strzeleckiemu oku,
Czy jak czarownik gada z ziemią, ktora głucha
Dla mieszczan, mnostwem głosow szepce mu do ucha.

Tam derkacz wrzasnął z łąki, szukać go daremnie,
Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie;
Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek,
Rowniez głęboko w niebie schowany skowronek;
Ówdzie orzeł szerokim skrzydłem przez obszary
Zaszumiał, strasząc wroble jak kometa cary;
Zaś jastrząb, pod jasnymi wiszący błękity,
Trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity,
Az ujrzawszy środ łąki ptaka lub zająca,
Runie nan z gory jako gwiazda spadająca.
Kiedyz nam Pan Bog wrocić z wędrowki dozwoli
I znowu dom zamieszkać na ojczystej roli,
I słuzyć w jezdzie, ktora wojuje szaraki,
Albo w piechocie, ktora nosi bron na ptaki;
Nie znać innych procz kosy i sierpa rynsztunkow,
I innych gazet oprocz domowych rachunkow!

Nad Soplicowem słonce weszło, i juz padło
Na strzechy, i przez szpary w stodołę się wkradło;
I po ciemnozielonym, świezym, wonnym sianie,
Z ktorego młodziez sobie zrobiła posłanie,
Rozpływały się złote, migające pręgi
Z otworu czarnej strzechy, jak z warkocza wstęgi;
I słonce usta sennych promykiem poranka
Drazni, jak dziewczę kłosem budzące kochanka.
Juz wroble skacząc świerkać zaczęły pod strzechą,
Juz trzykroć gęgnął gęsior, a za nim jak echo
Odezwały się chorem kaczki i indyki,
I słychać bydła w pole idącego ryki.

Wstała młodziez, Tadeusz jeszcze senny lezy,
Bo tez najpozniej zasnął; z wczorajszej wieczerzy
Wrocił tak niespokojny, ze o kurow pianiu
Jeszcze oczu nie zmruzył, a na swym posłaniu
Tak kręcił się, ze w siano jak w wodę utonął,
I spał twardo, az zimny wiatr w oczy mu wionął,
Gdy skrzypiące stodoły drzwi otwarto z trzaskiem
I bernardyn ksiądz Robak wszedł z węzlastym paskiem,
“Surge, puer!” wołając i ponad barkami
Rubasznie wywijając pasek z ogorkami.

Juz na dziedzincu słychać myśliwskie okrzyki,
Wyprowadzają konie, zajezdzają bryki,
Ledwie dziedziniec taką gromadę ogarnie,
Odezwały się trąby, otworzono psiarnie;
Zgraja chartow, wypadłszy, wesoło skowycze;
Widząc rumaki szczwaczow, dojezdzaczow smycze,
Psy jak szalone cwałem śmigają po dworze,
Potem biegą i kładą szyje na obroze:
Wszystko to bardzo dobre polowanie wrozy;
Nareszcie Podkomorzy dał rozkaz podrozy.

Ruszyli szczwacze z wolna, jeden tuz za drugim,
Ale za bramą rzędem rozbiegli się długim;
W środku jechali obok Asesor z Rejentem,
A choć na siebie czasem patrzyli ze wstrętem,
Rozmawiali przyjaznie, jak ludzie honoru
Idąc na rozstrzygnienie śmiertelnego sporu;
Nikt ze słow zawziętości ich poznać nie zdoła;
Pan Rejent wiodł Kusego, Asesor Sokoła.
Z tyłu damy w pojazdach, młodziency stronami
Czwałując tuz przy kołach gadali z damami.

Ksiądz Robak po dziedzincu wolnym chodził krokiem
Koncząc ranne pacierze; ale rzucał okiem
Na pana Tadeusza, marszczył się, uśmiechał,
Wreszcie kiwnął nan palcem, Tadeusz podjechał;
Robak palcem po nosie dawał mu znak grozby:
Lecz mimo Tadeusza pytania i prośby,
Azeby mu wyraznie, co chce, wytłumaczył,
Bernardyn odpowiedzieć ni spojrzeć nie raczył,
Kaptur tylko nasunął i pacierz swoj konczył;
Więc Tadeusz odjechał i z gośćmi się złączył.

Właśnie wtenczas myśliwi smycze zatrzymali
I wszyscy nieruchomi w miejscach swoich stali;
Jeden drugiemu ręką dawał znak milczenia,
A wszyscy obrocili oczy do kamienia,
Nad ktorym stał pan Sędzia; on zwierza obaczył
I rąk skinieniem swoje rozkazy tłumaczył.
Pojęli wszyscy, stoją, a środkiem po roli
Asesor i pan Rejent kłusują powoli;
Tadeusz, będąc blizszy, obudwu wyprzedził,
Stanął obok Sędziego i oczyma śledził:
Dawno juz nie był w polu; na szarej przestrzeni
Trudno dojrzeć szaraka, zwłaszcza środ kamieni.
Pokazał mu pan Sędzia; siedział biedny zając
Płaszcząc się pod kamieniem, uszy nadstawiając,
Okiem czerwonym spotkał myśliwcow wejrzenie
I jakby urzeczony, czując przeznaczenie,
Ze strachu od ich oczu nie mogł zwrocić oka
I pod opoką siedział martwy jak opoka.
Tymczasem kurz na roli rośnie coraz blizej,
Pędzi na smyczy Kusy, za nim Sokoł chyzy,
Tuz Asesor z Rejentem, razem wrzaśli z tyłu:
“Wyczha! wyczha! ” i z psami znikli w kłębach pyłu.

Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem
Ukazał się pan Hrabia pod zamkowym lasem.
Wiedziano w okolicy, ze ten pan nie moze
Nigdy nigdzie stawić się w naznaczonej porze.
I dziś zaspał poranek, więc na sługi zrzędził,
Widząc myśliwcow w polu, czwałem do nich pędził;
Surdut swoj angielskiego kroju, biały, długi,
Połami na wiatr puścił; z tyłu konno sługi
W kapeluszach jak grzybki, czarnych, lśniących, małych,
W kurtkach, w butach stryflastych, w pantalonach białych;
Sługi, ktore pan Hrabia tym kształtem odzieje,
Nazywają się w jego pałacu dzokeje.
Czwałująca czereda zleciała na błonia,
Gdy Hrabia ujrzał zamek i zatrzymał konia.
Pierwszy raz widział zamek z rana i nie wierzył,
Że to były tez same mury, tak odświezył
I upięknił poranek zarysy budowy;
Zadziwił się pan Hrabia na widok tak nowy.
Wieza zdała się dwakroć wyzsza, bo stercząca
Nad mgłą ranną; dach z blachy złocił się od słonca,
Pod nim błyszczała w kratach reszta szyb wybitych,
Łamiąc promienie wschodu w tęczach rozmaitych;
Nizsze piętra oblała tumanu powłoka,
Rozpadliny i szczerby zakryła od oka.
Krzyk dalekich myśliwcow wiatrami przygnany
Odbijał się kilkakroć o zamkowe ściany:
Przysiągłbyś, ze krzyk z zamku, ze pod mgły zasłoną
Mury odbudowano i znow zaludniono.

Hrabia lubił widoki niezwykłe i nowe,
Zwał je romansowymi; mawiał, ze ma głowę
Romansową; w istocie był wielkim dziwakiem.
Nieraz, pędząc za lisem albo za szarakiem,
Nagle stawał i w niebo poglądał załośnie
Jak kot, gdy ujrzy wroble na wysokiej sośnie;
Często bez psa, bez strzelby błąkał się po gaju
Jak rekrut zbiegły; często siadał przy ruczaju
Nieruchomy, schyliwszy głowę nad potokiem,
Jak czapla wszystkie ryby chcąca pozrzeć okiem.
Takie były Hrabiego dziwne obyczaje;
Wszyscy mowili, ze mu czegoś nie dostaje.
Szanowano go przeciez, bo pan z prapradziadow,
Bogacz, dobry dla chłopow, ludzki dla sąsiadow,
Nawet dla Żydow.
Hrabski kon, zwrocony z drogi,
Prosto kłusował polem az pod zamku progi.
Hrabia samotny wzdychał, poglądał na mury,
Wyjął papier, ołowek i kreślił figury.
Wtem, spojrzawszy w bok, ujrzał o dwadzieście krokow
Człowieka, ktory, rownie miłośnik widokow,
Z głową zadartą, ręce włozywszy w kieszenie,
Zdawało się, ze liczył oczyma kamienie.
Poznał go zaraz, ale musiał kilka razy
Krzyknąć, nim głos Hrabiego usłyszał Gerwazy.
Szlachcic to był, słuzący dawnych zamku panow,
Pozostały ostatni z Horeszki dworzanow;
Starzec wysoki, siwy, twarz miał czerstwą, zdrową,
Marszczkami pooraną, posępną, surową.
Dawniej pomiędzy szlachtą z wesołości słynął;
Ale od bitwy, w ktorej dziedzic zamku zginął,
Gerwazy się odmienił, i juz od lat wielu
Ani był na kiermaszu, ani na weselu;
Odtąd jego dowcipnych zartow nie słyszano
I uśmiechu na jego twarzy nie widziano.
Zawsze nosił Horeszkow liberyją dawną,
Kurtę z połami zołtą, galonem oprawną,
Ktory dziś zołty, dawniej zapewne był złoty.
Wkoło szyte jedwabiem herbowne klejnoty,
Połkozice, i stąd tez cała okolica
Połkozicem przezwała starego szlachcica.
Czasem tez od przysłowia, ktore bez ustanku
Powtarzał, nazywano go takze Mopanku;
Czasem Szczerbcem, ze całą łysinę miał w szczerbach;
Lecz on zwał się Rębajło, a o jego herbach
Nie wiadomo. Klucznikiem siebie tytułował,
Iz ten urząd na zamku przed laty piastował.
I dotąd nosił wielki pęk kluczow za pasem,
Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem.
Choć nie miał co otwierać, bo zamku podwoje
Stały otworem; przeciez wynalazł drzwi dwoje,
Sam je własnym nakładem naprawił i wstawił,
I drzwi tych odmykaniem codziennie się bawił.
W jednej z izb pustych obrał mieszkanie dla siebie;
Mogąc zyć u Hrabiego na łaskawym chlebie,
Nie chciał, bo wszędzie tęsknił i czuł się niezdrowym,
Jezeli nie oddychał powietrzem zamkowym.

Skoro ujrzał Hrabiego, czapkę z głowy schwycił
I krewnego swych panow ukłonem zaszczycił,
Chyląc łysinę wielką, świecącą z daleka
I naciętą od licznych kordow jak nasieka;
Gładził ją ręką, podszedł i jeszcze raz nisko
Skłoniwszy się, rzekł smutnie: “Mopanku, Panisko,-
Daruj mi, ze tak mowię, Jaśnie Grafie Panie,
To jest moj zwyczaj, nie zaś nieuszanowanie:
“Mopanku” powiadali wszyscy Horeszkowie,
Ostatni Stolnik, pan moj, miał takie przysłowie;
Czyz to prawda, Mopanku, ze Pan grosza skąpisz
Na proces i ten zamek Soplicom ustąpisz?
Nie wierzyłem, lecz w całym powiecie tak słychać”
Tu, poglądając w zamek, nie przestawał wzdychać.

“Coz dziwnego? rzekł Hrabia, koszt wielki, a nuda
Jeszcze większa; chcę skonczyć, lecz szlachcic maruda.
Upiera się; przewidział, ze mię znudzić moze:
Dłuzej tez nie wytrzymam i dzisiaj bron złozę,
Przyjmę warunki zgody, jakie mi sąd poda”.
“Zgody? krzyknął Gerwazy, z Soplicami zgoda?
Z Soplicami, Mopanku?” – To mowiąc wykrzywił
Usta, jakby nad własną mową się zadziwił.
“Zgoda i Soplicowie! Mopanku, Panisko,
Pan zartuje, co? Zamek, Horeszkow siedlisko,
Ma pojść w ręce Soplicow? niech Pan tylko raczy
Zsiąść z konia, podzmy w zamek, niech no Pan obaczy,
Pan sam nie wie, co robi; niech się Pan nie wzbrania,
Zsiadaj Pan! ” – i przytrzymał strzemię do zsiadania.

Weszli w zamek; Gerwazy stanął w progu sieni:
“Tu, rzekł, dawni panowie, dworem otoczeni,
Często siadali w krzesłach w poobiedniej porze.
Pan godził spory włościan; lub w dobrym humorze
Gościom rozne ciekawe historyje prawił,
Albo ich powieściami i zarty się bawił,
A młodziez na dziedzincu biła się w palcaty

Lub ujezdzała panskie tureckie bachmaty”.
Weszli w sien. – Rzekł Gerwazy: “W tej ogromnej sieni
Brukowanej nie znajdziesz Pan tyle kamieni,
Ile tu pękło beczek wina w dobrych czasach;
Szlachta ciągnęła kufy z piwnicy na pasach,
Sproszona na sejm albo sejmik powiatowy,
Albo na imieniny panskie, lub na łowy.
Podczas uczty na chorze tym kapela stała
I w organ i w rozliczne instrumenty grała;
A gdy wnoszono zdrowie, trąby jak w dniu sądnym
Grzmiały z choru; wiwaty szły ciągiem porządnym:
Pierwszy wiwat za zdrowie krola Jegomości,
Potem prymasa, potem krolowej Jejmości,
Potem szlachty i całej Rzeczypospolitej;
A na koniec, po piątej szklenicy wypitej,
Wnoszono: Kochajmy się! wiwat bez przestanku,
Ktory, dniem okrzykniony, brzmiał az do poranku;
A juz gotowe stały cugi i podwody,
Aby kazdego odwiezć do jego gospody”.

Przeszli juz kilka komnat; Gerwazy w milczeniu
Tu wzrok na ścianie wstrzymał, owdzie na sklepieniu,
Przywołując pamiątkę tu smutną, tam miłą;
Czasem, jakby chciał mowić: “Wszystko się skonczyło”,
Kiwnął załośnie głową; czasem machnął ręką.
Widać, ze mu wspomnienie samo było męką
I ze je chciał odpędzić; az się zatrzymali
Na gorze, w wielkiej, niegdyś zwierciadlanej sali;
Dziś wydartych zwierciadeł stały puste ramy,
Okna bez szyb, z kruzgankiem wprost naprzeciw bramy
Tu wszedłszy starzec głowę zadumaną skłonił
I twarz zakrył rękami, a gdy ją odsłonił,
Miała wyraz załości wielkiej i rozpaczy.
Hrabia, chociaz nie wiedział, co to wszystko znaczy,
Poglądając w twarz starca czuł jakieś wzruszenie,
Rękę mu ścisnął; chwilę trwało to milczenie,
Przerwał je starzec, trzęsąc wzniesioną prawicą:
“Nie masz zgody, Mopanku, pomiędzy Soplicą
I krwią Horeszkow; w Panu krew Horeszkow płynie,
Jesteś krewnym Stolnika po matce Łowczynie,
Ktora się rodzi z drugiej corki Kasztelana,
Ktory był, jak wiadomo, wujem mego Pana.
Słuchaj Pan historyi swej własnej rodzinnej,
Ktora się stała właśnie w tej izbie, nie innej.

“Nieboszczyk pan moj, Stolnik, pierwszy pan w powiecie,
Bogacz i familijant, miał jedyne dziecię,
Corkę piękną jak anioł; więc się zalecało
Stolnikownie i szlachty, i paniąt niemało.
Między szlachtą był jeden wielki paliwoda,
Kłotnik, Jacek Soplica, zwany Wojewoda
Przez zart; w istocie wiele znaczył w wojewodztwie,
Bo rodzinę Soplicow miał jakby w dowodztwie
I trzystu ich kreskami rządził wedle woli,
Choć sam nic nie posiadał procz kawałka roli,
Szabli, i wielkich wąsow od ucha do ucha.
Owoz pan Stolnik nieraz wzywał tego zucha
I ugaszczał w pałacu, zwłaszcza w czas sejmikow,
Popularny dla jego krewnych i stronnikow.
Wąsal tak wzbił się w dumę łaskawym przyjęciem,
Że mu się uroiło zostać panskim zięciem.
Do zamku nieproszony coraz częściej jezdził,
W koncu u nas jak w swoim domu się zagniezdził
I juz miał się oświadczać, lecz pomiarkowano
I czarną mu polewkę do stołu podano.
Podobno Stolnikownie wpadł Soplica w oko,
Ale przed rodzicami taiła głęboko.

“Było to za Kościuszki czasow; Pan popierał
Prawo trzeciego maja i juz szlachtę zbierał,
Aby konfederatom ciągnąć ku pomocy,
Gdy nagle Moskwa zamek opasała w nocy;
Ledwie był czas z mozdzerza na trwogę wypalić,
Podwoje dolne zamknąć i ryglem zawalić.
W zamku całym był tylko pan Stolnik, ja, Pani,
Kuchmistrz i dwoch kuchcikow, wszyscy trzej pijani,
Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie śmiali;
Więc za strzelby, do okien; az tu tłum Moskali
Krzycząc: ura! od bramy wali po tarasie;
My im ze strzelb dziesięciu palnęli: “a zasie!”
Nic tam nie było widać; słudzy bez ustanku
Strzelali z dolnych pięter, a ja i Pan z ganku.
Wszystko szło pięknym ładem, choć w tak wielkiej trwodze:
Dwadzieście strzelb lezało tu, na tej podłodze,
Wystrzeliliśmy jedną, podawano drugą,
Ksiądz proboszcz zatrudniał się czynnie tą usługą
I Pani, i Panienka, i nadworne panny;
Trzech było strzelcow, a szedł ogien nieustanny;
Grad kul sypały z dołu moskiewskie piechury,
My z rzadka, ale celniej dogrzewali z gory.
Trzy razy az pode drzwi to chłopstwo się wparło,
Ale za kazdym razem trzech nogi zadarło,
Więc uciekli pod lamus; a juz był poranek.
Pan Stolnik wesoł wyszedł ze strzelbą na ganek
I skoro spod lamusa Moskal łeb wychylił,
On dawał zaraz ognia, a nigdy nie mylił;
Za kazdym razem czarny kaszkiet w trawę padał
I juz się rzadko ktory zza ściany wykradał.
Stolnik, widząc strwozone swe nieprzyjaciele,
Myślił zrobić wycieczkę, porwał karabelę
I z ganku krzycząc sługom wydawał rozkazy;
Obrociwszy się do mnie rzekł: “Za mną, Gerwazy!”
Wtem strzelono spod bramy, Stolnik się zająknął,
Zaczerwienił się, zbladnął, chciał mowić, krwią chrząknął;
Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same,
Pan słaniając się palcem ukazał na bramę.
Poznałem tego łotra Soplicę! poznałem!
Po wzroście i po wąsach! jego to postrzałem
Zginął Stolnik, widziałem! łotr jeszcze do gory
Wzniesioną trzymał strzelbę, jeszcze dym szedł z rury!
Wziąłem go na cel, zbojca stał jak skamieniały!
Dwa razy dałem ognia, i oba wystrzały
Chybiły; czym ze złości, czy z zalu zle mierzył.
Usłyszałem wrzask kobiet, spojrzałem, – Pan nie zył”.
Tu Gerwazy umilknął i łzami się zalał,
Potem rzekł koncząc: “Moskal juz wrota wywalał;
Bo po śmierci Stolnika stałem bezprzytomnie
I nie wiedziałem, co się działo wokoło mnie;
Szczęściem, na odsiecz przyszedł nam Parafianowicz,
Przywiodłszy Mickiewiczow dwiestu z Horbatowicz,
Ktorzy są szlachta liczna i dzielna, człek w człeka,
A nienawidzą rodu Soplicow od wieka.

“Tak zginął pan potęzny, pobozny i prawy,
Ktory miał w domu krzesła, wstęgi i buławy,
Ojciec włościan, brat szlachty; i nie miał po sobie
Syna, ktory by zemstę poprzysiągł na grobie!
Ale miał sługi wierne; ja w krew jego rany
Obmoczyłem moj rapier, Scyzorykiem zwany,
(Zapewne Pan o moim słyszał Scyzoryku,
Sławnym na kazdym sejmie, targu i sejmiku).
Przysiągłem wyszczerbić go na Soplicow karkach,
Ścigałem ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach;
Dwoch zarąbałem w kłotni, dwoch na pojedynku;
Jednego podpaliłem w drewnianym budynku,
Kiedyśmy zajezdzali z Rymszą Korelicze:
Upiekł się tam jak piskorz; a tych nie policzę,
Ktorym uszy obciąłem. Jeden tylko został,
Ktory dotąd ode mnie pamiątki nie dostał!
Rodzoniutki braciszek owego wąsala,
Żyje dotąd, i z swoich bogactw się przechwala,
Zamku Horeszkow tyka swych kopcow krawędzią,
Szanowany w powiecie, ma urząd, jest sędzią!
I Pan mu zamek oddasz? niecne jego nogi
Mają krew Pana mego zetrzeć z tej podłogi?
O nie! poki Gerwazy ma choć za grosz duszy,
I tyle sił, ze jednym małym palcem ruszy
Scyzoryk swoj, wiszący dotychczas na ścianie,
Poty Soplica tego zamku nie dostanie!”

“O! krzyknął Hrabia, ręce podnosząc do gory,
Dobre miałem przeczucie, zem lubił te mury!
Choć nie wiedziałem, ze w nich taki skarb się mieści,
Tyle scen dramatycznych i tyle powieści!
Skoro zamek mych przodkow Soplicom zagrabię,
Ciebie osadzę w murach jak mego burgrabię:
Twoja powieść, Gerwazy, zajęła mię mocno.
Szkoda, ześ mię nie przywiodł tu w godzinę nocną;
Udrapowany płaszczem siadłbym na ruinach,
A ty byś mi o krwawych rozpowiadał czynach;
Szkoda, ze masz niewielki dar opowiadania!
Nieraz takie słyszałem i czytam podania;
W Angliji i w Szkocyi kazdy zamek lordow,
W Niemczech kazdy dwor grafow był teatrem mordow!
W kazdej dawnej, szlachetnej, potęznej rodzinie
Jest wieść o jakimś krwawym lub zdradzieckim czynie,
Po ktorym zemsta spływa na dziedzicow w spadku:
W Polszcze pierwszy raz słyszę o takim wypadku.
Czuję, ze we mnie męznych krew Horeszkow płynie!
Wiem, co winienem sławie i mojej rodzinie.
Tak! muszę zerwać wszelkie z Soplicą układy,
Choćby do pistoletow przyszło lub do szpady!
Honor kaze”. Rzekł, ruszył uroczystym krokiem,
A Gerwazy szedł z tyłu w milczeniu głębokiem.
Przed bramą stanął Hrabia, sam do siebie gadał,
Poglądając na zamek prędko na kon wsiadał,
Tak samotną rozmowę koncząc roztargniony:
“Szkoda, ze ten Soplica stary nie ma zony,
Lub corki pięknej, ktorej ubostwiałbym wdzięki,
Kochając i nie mogąc otrzymać jej ręki;
Nowa by się w powieści zrobiła zawiłość:
Tu serce, tam powinność! tu zemsta, tam miłość!”

Tak szepcąc spiął ostrogi; kon leciał do dworu,
Gdy z drugiej strony strzelcy wyjezdzali z boru;
Hrabia lubił myślistwo, ledwie strzelcow zoczył,
Zapomniawszy o wszystkim prosto ku nim skoczył,
Mijając bramę, ogrod, płoty; gdy w zawrocie
Obejrzał się i konia zatrzymał przy płocie.

Był sad. –
Drzewa owocne, zasadzone w rzędy,
Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy.
Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny,
Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;
Tam, plącząc strąki w marchwi zielonej warkoczu,
Wysmukły bob obraca na nią tysiąc oczu;
Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;
Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,
Ktory od swej łodygi az w daleką stronę
Wtoczył się jak gość między buraki czerwone.

Grzędy rozjęte miedzą; na kazdym przykopie
Stoją jakby na strazy w szeregach konopie,
Cyprysy jarzyn; ciche, proste i zielone.
Ich liście i won słuzą grzędom za obronę,
Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się zmija,
A ich won gąsienice i owad zabija.
Dalej makow białawe gorują badyle;
Na nich, myślisz, iz rojem usiadły motyle
Trzepiocąc skrzydełkami, na ktorych się mieni
Z rozmaitością tęczy blask drogich kamieni;
Tylą farb zywych, roznych, mak zrenicę mami.
W środku kwiatow, jak pełnia pomiędzy gwiazdami,
Krągły słonecznik licem wielkiem, gorejącem
Od wschodu do zachodu kręci się za słoncem.

Pod płotem wąskie, długie, wypukłe pagorki
Bez drzew, krzewow i kwiatow: ogrod na ogorki.
Pięknie wyrosły; liściem wielkim, rozłozystym,
Okryły grzędy jakby kobiercem fałdzistym.
Pośrodku szła dziewczyna w bieliznę ubrana,
W majowej zieloności tonąc po kolana;
Z grząd znizając się w bruzdy, zdała się nie stąpać,
Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać.
Słomianym kapeluszem osłoniła głowę,
Od skroni powiewały dwie wstązki rozowe
I kilka puklow światłych, rozwitych warkoczy;
Na ręku miała koszyk, w doł spuściła oczy,
Prawą rękę podniosła, niby do chwytania;
Jako dziewczę, gdy rybki w kąpieli ugania
Bawiące się z jej nozką, tak ona co chwila
Z rękami i koszykiem po owoc się schyla,
Ktory stopą natrąci lub dostrzeze okiem.

Pan Hrabia, zachwycony tak cudnym widokiem,
Stał cicho. Słysząc tętent towarzyszow w dali,
Ręką dał znak, azeby wstrzymać konie; stali.
On patrzył z wyciągniętą szyją, jak dziobaty
Żuraw, z dala od stada gdy odprawia czaty
Stojąc na jednej nodze, z czujnymi oczyma
I by nie zasnąć, kamien w drugiej nodze trzyma.

Zbudził Hrabiego szelest na plecach i skroni;
Był to bernardyn, kwestarz Robak, a miał w dłoni
Podniesione do gory węzłowate sznurki:
“Ogorkow chcesz Waść? krzyknął, oto masz ogorki.
Wara, Panie, od szkody, na tutejszej grzędzie
Nie dla Waszeci owoc, nic z tego nie będzie”.
Potem palcem pogroził, kaptura poprawił
I odszedł; Hrabia jeszcze chwilę w miejscu bawił
Śmiejąc się i klnąc razem tej nagłej przeszkodzie;
Okiem powrocił w ogrod; ale juz w ogrodzie
Nie było jej; mignęła tylko środ okienka
Jej rozowa wstązeczka i biała sukienka.
Widać na grzędach, jaką przeleciała drogą,
Bo liść zielony, w biegu potrącony nogą,
Podnosił się, drzał chwilę, az się uspokoił,
Jak woda, ktorą ptaszek skrzydłami rozkroił.
A na miejscu, gdzie stała, tylko porzucony
Koszyk mały z rokity, denkiem wywrocony,
Pogubiwszy owoce, na liściach zawisał
I wśrod fali zielonej jeszcze się kołysał.

Po chwili wszędzie było samotnie i głucho;
Hrabia oczy w dom utkwił i natęzył ucho,
Zawsze dumał, a strzelcy zawsze nieruchomie
Za nim stali. – Az w cichym i samotnym domie
Wszczął się naprzod szmer, potem gwar i krzyk wesoły,
Jak w ulu pustym, kiedy wen wlatują pszczoły
Był to znak, ze wracali goście z polowania
I krzątała się słuzba około śniadania.

Jakoz po wszystkich izbach panował ruch wielki,
Roznoszono potrawy, sztućce i butelki;
Męzczyzni, tak jak weszli, w swych zielonych strojach,
Z talerzami, z szklankami chodząc po pokojach,
Jedli, pili lub wsparci na okien uszakach
Rozprawiali o flintach, chartach i szarakach;
Podkomorstwo i Sędzia przy stole; a w kątku
Panny szeptały z sobą; nie było porządku,
Jaki się przy obiadach i wieczerzach chowa.
Była to w staropolskim domie moda nowa;
Przy śniadaniach pan Sędzia, choć nierad, pozwalał
Na taki nieporządek, lecz go nie pochwalał.

Rozne tez były dla dam i męzczyzn potrawy:
Tu roznoszono tace z całą słuzbą kawy,
Tace ogromne, w kwiaty ślicznie malowane,
Na nich kurzące wonnie imbryki blaszane
I z porcelany saskiej złote filizanki,
Przy kazdej garnuszeczek mały do śmietanki.
Takiej kawy jak w Polszcze nie ma w zadnym kraju:
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku,
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
Ktory ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana;
Na wsi nie trudno o nię: bo kawiarka z rana,
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
I sama lekko świezy nabiału kwiat garnie
Do kazdej filizanki w osobny garnuszek,
Aby kazdą z nich ubrać w osobny kozuszek.

Panie starsze juz wcześniej wstawszy piły kawę,
Teraz drugą dla siebie zrobiły potrawę
Z gorącego, śmietaną bielonego piwa,
W ktorym twarog gruzłami posiekany pływa.
Zaś dla męzczyzn więdliny lezą do wyboru:
Połgęski tłuste, kumpia, skrzydliki ozoru,
Wszystkie wyborne, wszystkie sposobem domowym
Uwędzone w kominie dymem jałowcowym;
W koncu, wniesiono zrazy na ostatnie danie:
Takie bywało w domu Sędziego śniadanie.

We dwoch izbach dwa rozne skupiły się grona:
Starszyzna, przy stoliku małym zgromadzona,
Mowiła o sposobach nowych gospodarskich,
O nowych, coraz srozszych ukazach cesarskich;
Podkomorzy krązące o wojnie pogłoski
Oceniał i wyciągał polityczne wnioski.
Panna Wojska włozywszy okulary sine,
Zabawiała kabałą z kart Podkomorzynę.
W drugiej izbie toczyła młodziez rzecz o łowach,
W spokojniejszych i ciszszych niz zwykle rozmowach
Bo Asesor i Rejent, oba mowcy wielcy,
Pierwsi znawcy myślistwa i najlepsi strzelcy,
Siedzieli przeciw sobie mrukliwi i gniewni;
Oba dobrze poszczuli, oba byli pewni
Zwycięstwa swoich chartow, gdy pośrod rowniny
Znalazł się zagon chłopskiej nie zzętej jarzyny;
Tam wpadł zając: juz Kusy, juz go Sokoł imał,
Gdy Sędzia dojezdzaczy na miedzy zatrzymał;
Musieli być posłuszni, chociaz w wielkim gniewie;
Psy powrociły same: i nikt pewnie nie wie,
Czy zwierz uszedł, czy wzięty; nikt zgadnąć nie zdoła,
Czy wpadł w paszczę Kusego, czyli tez Sokoła,
Czyli obudwu razem: roznie sądzą strony
I spor na dalsze czasy trwał nie rozstrzygniony.
Wojski stary od izby do izby przechodził,
Po obu stronach oczy roztargnione wodził,
Nie mieszał się w myśliwych ni w starcow rozmowę
I widać, ze czym innym zajętą miał głowę;
Nosił skorzaną plackę: czasem w miejscu stanie,
Duma długo i – muchę zabije na ścianie.

Tadeusz z Telimeną, pomiędzy izbami
Stojąc we drzwiach na progu, rozmawiali sami;
Niewielki oddzielał ich od słuchaczow przedział,
Więc szeptali; Tadeusz teraz się dowiedział:
Że ciocia Telimena jest bogata pani,
Że nie są kanonicznie z sobą powiązani
Zbyt bliskim pokrewienstwem; i nawet niepewno,
Czy ciocia Telimena jest synowca krewną,
Choć ją stryj zowie siostrą, bo wspolni rodzice
Tak ich kiedyś nazwali mimo lat roznicę;
Że potem ona, zyjąc w stolicy czas długi,
Wyrządziła niezmierne Sędziemu przysługi;
Stąd ją Sędzia szanował bardzo, i przed światem
Lubił, moze z prozności, nazywać się bratem,
Czego mu Telimena przez przyjazn nie wzbrania.
Ulzyły Tadeusza sercu te wyznania.
Wiele tez innych rzeczy sobie oświadczyli;
A wszystko to się stało w jednej krotkiej chwili.

Ale w izbie na prawo, kusząc Asesora,
Rzekł Rejent mimojazdem: “Ja mowiłem wczora,
Że polowanie nasze udać się nie moze:
Jeszcze zbyt wcześnie, jeszcze na pniu stoi zboze,
I mnostwo sznurow chłopskiej nie zzętej jarzyny;
Stąd i Hrabia nie przybył mimo zaprosiny.
Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna się,
Nieraz gadał o łowow i miejscu, i czasie;
Hrabia chował się w obcych krajach od dziecinstwa,
I powiada, ze to jest znakiem barbarzynstwa
Polować tak jak u nas, bez zadnego względu
Na artykuły ustaw, przepisy urzędu;
Nie szanując niczyich kopcow ani miedzy,
Jezdzić po cudzym gruncie bez dziedzica wiedzy;
Wiosną rownie jak latem zbiegać pola, knieje,
Zabijać nieraz lisa, właśnie gdy linieje,
Albo cierpieć, iz kotną samicę zajęczą
Charty w runi uszczują, a raczej zamęczą,
Z wielką szkodą zwierzyny. Stąd się Hrabia zali,
Że cywilizacyja większa u Moskali;
Bo tam o polowaniu są ukazy cara
I dozor policyi, i na winnych kara”.

Telimena, ku lewej izbie obrocona,
Wachlując batystową chusteczką ramiona:
“Jak mamę kocham, rzekła, Hrabia się nie myli,
Znam ja dobrze Rosyją. Panstwo nie wierzyli,
Gdy im nieraz mowiłam, jak tam z wielu względow
Godna pochwały czujność i srogość urzędow.
Byłam ja w Peterburku, nie raz, nie dwa razy!
Miłe wspomnienia! wdzięczne przeszłości obrazy!
Co za miasto! Nikt z Panow nie był w Peterburku?
Chcecie moze plan widzieć? mam plan miasta w biurku.
Latem świat petersburski zwykł mieszkać na daczy,
To jest w pałacach wiejskich (dacza wioskę znaczy).
Mieszkałam w pałacyku, tuz nad Newą rzeką,
Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko,
Na niewielkim, umyślnie sypanym pagorku:
Ach, co to był za domek! plan mam dotąd w biurku.
Otoz na me nieszczęście, najął dom w sąsiedztwie
Jakiś mały czynownik, siedzący na śledztwie;
Trzymał kilkoro chartow; co to za męczarnie,
Gdy blisko mieszka mały czynownik i psiarnie!
Ilekroć z ksiązką wyszłam sobie do ogrodu,
Uzyć księzyca blasku, wieczornego chłodu,
Zaraz i pies przyleciał, i kręcił ogonem,
I strzygł uszami, właśnie jakby był szalonym.
Nieraz się nalękałam. Serce mi wrozyło
Z tych psow jakieś nieszczęście: tak się tez zdarzyło
Bo gdym szła do ogrodu pewnego poranka,
Chart u nog mych zadławił mojego kochanka
Bononczyka! Ach, była to rozkoszna psina!
Miałam ją w podarunku od księcia Sukina
Na pamiątkę; rozumna, zywa jak wiewiorka,
Mam jej portrecik, tylko nie chcę iść do biurka.
Widząc ją zadławioną, z wielkiej alteracji
Dostałam mdłości, spazmow, serca palpitacji.
Moze by gorzej jeszcze z moim zdrowiem było;
Szczęściem, nadjechał właśnie z wizytą Kiryło
Gawrylicz Kozodusin, Wielki Łowczy Dworu,
Pyta się o przyczynę tak złego humoru.
Kaze wnet urzędnika przyciągnąć za uszy;
Staje pobladły, drzący i prawie bez duszy.
“Jak śmiesz”, krzyknął Kiryło piorunowym głosem,
“Szczuć wiosną łanię kotną tuz pod carskim nosem?”
Osłupiały czynownik darmo się zaklinał,
Że polowania dotąd jeszcze nie zaczynał,
Że z Wielkiego Łowczego wielkim pozwoleniem,
Zwierz uszczuty zda mu się być psem, nie jeleniem.
“Jak to? krzyknął Kiryło, to śmiałbyś, hultaju,
Znać się lepiej na łowach i zwierząt rodzaju
Nizli ja, Kozodusin, Carski Jegermajster?
Niechajze nas rozsądzi zaraz Policmajster!”
Wołają Policmajstra, kazą spisać śledztwo:
“Ja, rzecze Kozodusin, wydaję świadectwo,
Że to łani; on plecie, ze to pies domowy:
Rozsądz nas, kto zna lepiej zwierzynę i łowy!”
Policmajster powinność słuzby swej rozumiał,
Bardzo się nad zuchwalstwem czynownika zdumiał
I odwiodłszy na stronę, po bratersku radził,
By przyznał się do winy i tym grzech swoj zgładził.
Łowczy udobruchany przyrzekł, ze się wstawi
Do cesarza i wyrok nieco ułaskawi;
Skonczyło się, ze charty poszły na powrozy,
A czynownik na cztery tygodnie do kozy.
Zabawiła nas cały wieczor ta pustota,
Zrobiła się nazajutrz z tego anegdota,
Że w sądy o mym piesku Wielki Łowczy wdał się;
I nawet wiem z pewnością, ze sam cesarz śmiał się”.

Śmiech powstał w obu izbach. Sędzia z Bernardynem
Grał w mariasza, i właśnie z wyświeconym winem
Miał coś waznego zadać; juz Ksiądz ledwie dyszał,
Kiedy Sędzia początek powieści usłyszał
I tak nią był zajęty, ze z zadartą głową
I z kartą podniesioną, do bicia gotową,
Siedział cicho i tylko Bernardyna trwozył,
Az gdy skonczono powieść, pamfila połozył,
I rzekł śmiejąc się: “Niech tam sobie, kto chce, chwali
Niemcow cywilizacją, porządek Moskali;
Niechaj Wielkopolanie uczą się od Szwabow
Prawować się o lisa i przyzywać drabow,
By wziąść w areszt ogara, ze wpadł w cudze gaje;
Na Litwie, chwała Bogu, stare obyczaje:
Mamy dosyć zwierzyny dla nas i sąsiedztwa,
I nie będziemy nigdy o to robić śledztwa;
I zboza mamy dosyć, psy nas nie ogłodzą,
Że po jarzynach albo po zycie pochodzą;
Na morgach chłopskich bronię robić polowanie”.

Ekonom z lewej izby rzekł: “Nie dziw, Mospanie,
Bo tez Pan drogo płaci za taką zwierzynę.
Chłopy i radzi temu, kiedy w ich jarzynę
Wskoczy chart; niech otrząśnie dziesięć kłoskow zyta,
To Pan mu kopę oddasz, i jeszcze nie kwita,
Często chłopi talara w przydatku dostali;
Wierz mi Pan, ze się chłopstwo bardzo rozzuchwali,
Jeśli…” Resztę dowodow pana Ekonoma
Nie mogł usłyszeć Sędzia, bo pomiędzy dwoma
Rozprawami wszczęło się dziesięć rozgoworow,
Anegdot, opowiadan i na koniec sporow.

Tadeusz z Telimeną, całkiem zapomniani,
Pamiętali o sobie. – Rada była pani,
Że jej dowcip tak bardzo Tadeusza bawił;
Młodzieniec jej nawzajem komplementy prawił.
Telimena mowiła coraz wolniej, ciszej,
I Tadeusz udawał, ze jej nie dosłyszy
W tłumie rozmow: więc szepcąc tak zblizył się do niej,
Że uczuł twarzą lubą gorącość jej skroni;
Wstrzymując oddech, usty chwytał jej westchnienie
I okiem łowił wszystkie jej wzroku promienie.

Wtem pomiędzy ich usta mignęła znienacka
Naprzod mucha, a za nią tuz Wojskiego placka

Na Litwie much dostatek. Jest pomiędzy nimi
Gatunek much osobny, zwanych szlacheckimi;
Barwą i kształtem całkiem podobne do innych,
Ale pierś mają szerszą, brzuch większy od gminnych,
Latając bardzo huczą i nieznośnie brzęczą,
A tak silne, ze tkankę przebiją pajęczą,
Lub jeśli ktora wpadnie, trzy dni będzie bzykać,
Bo z pająkiem sam na sam moze się borykać.
Wszystko to Wojski zbadał, i jeszcze dowodził,
Że się z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodził,
Że one tym są muchom, czym dla roju matki,
Że z ich wybiciem zginą owadow ostatki.
Prawda, ze ochmistrzyni ani pleban wioski
Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski
I trzymali inaczej o muszym rodzaju;
Lecz Wojski nie odstąpił dawnego zwyczaju,
Ledwie dostrzegł takową muchę, wnet ją gonił.
Właśnie teraz mu szlachcic nad uchem zadzwonił;
Po dwakroć Wojski machnął, zdziwił się, ze chybił,
Trzeci raz machnął, tylko co okna nie wybił;
Az mucha, odurzona od tyla łoskotu,
Widząc dwoch ludzi w progu broniących odwrotu,
Rzuciła się z rozpaczą pomiędzy ich lica;
I tam za nią mignęła Wojskiego prawica:
Raz tak był tęgi, ze dwie odskoczyły głowy,
Jak rozdarte piorunem dwie drzewa połowy;
Uderzyły się mocno oboje w uszaki,
Tak ze obojgu sine zostały się znaki.

Szczęściem nikt nie uwazał, bo dotychczasowa
Żywa, głośna, lecz dosyć porządna rozmowa
Zakonczyła się nagłym wybuchem hałasu.
Jak strzelcy gdy na lisa zaciągną do lasu,
Słychać gdzieniegdzie trzask drzew, strzały, psiarni granie,
A wtem dojezdzacz dzika ruszył niespodzianie,
Dał znak, i wrzask powstaje w strzelcow i psow tłuszczy,
Jak gdyby się ozwały wszystkie drzewa puszczy,-
Tak dzieje się z rozmową: z wolna się pomyka,
Az natrafi na przedmiot wielki, jak na dzika.
Dzikiem rozmow strzeleckich był ow spor zazarty
Rejenta z Asesorem o sławne ich charty.
Krotko trwał, lecz zrobili wiele w jedną chwllę,
Bo razem wyrzucili słow i obelg tyle,
Że wyczerpnęli sporu zwyczajne trzy części,
Przycinki, gniew, wyzwanie – i szło juz do pięści.

Więc ku nim z drugiej izby wszyscy się porwali
I tocząc się przeze drzwi na kształt bystrej fali,
Unieśli młodą parę stojącą na progu,
Podobną Janusowi, dwulicemu bogu.

Tadeusz z Telimeną nim na skroniach włosy
Poprawili, juz grozne ucichły odgłosy,
Szmer zmieszany ze śmiechem środ cizby się szerzył,
Nastąpił rozejm kłotni, Kwestarz ją uśmierzył:
Człowiek stary, lecz krępy i bardzo pleczysty.
Właśnie kiedy Asesor podbiegł do jurysty,
Gdy juz sobie gestami grozili szermierze,
On raptem porwał obu z tyłu za kołnierze
I dwakroć uderzywszy głowy obie mocne
Jedną o drugą jako jaja wielkanocne,
Rozkrzyzował ramiona na kształt drogoskazu
I we dwa kąty izby rzucił ich od razu;
Chwilę z rozciągnionymi stał w miejscu rękami
I “Pax, pax, pax vobiscum! krzyczał, pokoj z wami!”

Zdziwiły się, zaśmiały nawet strony obie:
Przez szacunek, nalezny duchownej osobie,
Nie śmiano łajać mnicha; a po takiej probie
Nikt tez nie miał ochoty zaczynać z nim zwadę,
Zaś kwestarz Robak, skoro uciszył gromadę,
Widać było, ze wcale tryumfu nie szukał,
Ani groził kłotnikom więcej, ani fukał;
Tylko poprawił kaptur, i ręce za pasem
Zatknąwszy, wyszedł cicho z pokoju.
Tymczasem
Podkomorzy i Sędzia między dwiema strony
Plac zajęli. Pan Wojski, jakby przebudzony
Z głębokiego dumania, w środku się postawił,
Wąsy siwe pokręcił, kapoty poprawił,
Iskrzyły mu się oczy (zawzdy postrzegano
Ten blask niezwykły, kiedy o łowach gadano),
Obiegał zgromadzenie ognistą zrenicą
I gdzie szmer jeszcze słyszał, jak ksiądz kropielnicą,
Tam uciszając machał swą placką ze skory;
Wreszcie podniosłszy trzonek z powagą do gory
Jak laskę marszałkowską, nakazał milczenie.

“Uciszcie się! powtarzał, miejcie tez baczenie,
Wy, co jesteście pierwsi myśliwi w powiecie,
Z gorszącej kłotni waszej co będzie? czy wiecie?
Oto młodziez, na ktorej Ojczyzny nadzieje,
Ktora ma wsławiać nasze ostępy i knieje,
Ktora, niestety, i tak zaniedbuje łowy,
Moze do ich wzgardzenia wezmie pochop nowy!
Widząc, ze ci, co innym mają dać przykłady,
Z łowow przynoszą tylko poswarki i zwady.
Miejcie tez wzgląd powinny dla mych włosow siwych;
Bo znałem większych dawniej nizli wy myśliwych,
A sądziłem ich nieraz sądem polubownym.
Ktoz był w lasach litewskich Rejtanowi rownym?
Czy obławę zaciągnąć, czy spotkać się z zwierzem,
Kto z Białopiotrowiczem porowna się Jerzym?
Gdzie jest dziś taki strzelec jak szlachcic Żegota,
Co kulą z pistoletu w biegu trafiał kota?
Terajewicza znałem, co idąc na dziki
Nie brał nigdy innego oręza procz piki!
Budrewicza, co chodził z niedzwiedziem w zapasy:
Takich męzow widziały niegdyś nasze lasy!
Jeśli do sporu przyszło, jakze spor godzili?
Oto obrali sędziow i zakład stawili.
Oginski sto włok lasu raz przegrał o wilka,
Niesiołowskiemu borsuk kosztował wsi kilka!
I wy, Panowie, pojdzcie za starych przykładem
I rozstrzygnijcie spor wasz choć mniejszym zakładem.
Słowo wiatr, w sporach słownych nigdy nie masz konca
Szkoda ust dłuzej suszyć kłotnią o zająca;
Więc polubownych sędziow najpierwej obierzcie,
A co wyrzeką, temu sumiennie zawierzcie.
Ja uproszę Sędziego, azeby nie bronił
Dojezdzaczowi, choćby po pszenicy gonił;
I tuszę, ze tę łaskę otrzymam od Pana”.
To wyrzekłszy, Sędziego ścisnął za kolana.

“Konia, zawołał Rejent, stawię konia z rzędem
I opiszę się jeszcze przed ziemskim urzędem,
Iz ten pierścien sędziemu w salarijum złozę”.
“Ja, rzekł Asesor, stawię me złote obroze,
Jaszczurem wykładane, z kołkami ze złota,
I smycz tkany jedwabny, ktorego robota
Rownie cudna jak kamien, co się na nim świeci.
Chciałem ten sprzęt zostawić w dziedzictwie dla dzieci,
Jeślibym się ozenił: ten sprzęt mnie darował
Ksiązę Dominik, kiedym z nim razem polował
I z marszałkiem Sanguszką księciem, z jenerałem
Mejenem, i gdy wszystkich na charty wyzwałem.
Tam, bezprzykładną w dziejach polowania sztuką,
Uszczułem sześć zajęcy pojedynczą suką.
Polowaliśmy wtenczas na Kupiskim błoniu;
Ksiązę Radziwiłł nie mogł dosiedzieć na koniu;
Zsiadł, i objąwszy sławną mą charcicę Kanię,
Trzykroć jej w samą głowę dał pocałowanie,
A potem trzykroć ręką klasnąwszy po pysku,
Rzekł: “Mianuję cię odtąd Księzną na Kupisku”.-
Tak Napoleon daje wodzom swoim księstwa
Od miejsc, na ktorych wielkie odnieśli zwycięstwa”.

Telimena, znudzona zbyt długimi swary,
Chciała wyjść na dziedziniec, lecz szukała pary;
Wzięła koszyczek z kołka: “Panowie, jak widzę,
Chcecie zostać w pokoju, ja idę na rydze;
Kto łaska, proszę za mną” – rzekła, koło głowy
Obwijając czerwony szal kaszemirowy;
Coreczkę Podkomorstwa wzięła w jedną rękę,
A drugą podchyliła do kostek sukienkę;
Tadeusz milczkiem za nią na grzyby pośpieszył.

Zamiar przechadzki bardzo Sędziego ucieszył,
Widział sposob rozjęcia krzykliwego sporu,
A więc krzyknął: “Panowie, po grzyby do boru!
Kto z najpiękniejszym rydzem do stołu przybędzie,
Ten obok najpiękniejszej panienki usiędzie;
Sam ją sobie wybierze. Jeśli znajdzie dama,
Najpiękniejszego chłopca wezmie sobie sama”.

1 Star2 Stars3 Stars4 Stars5 Stars (3 votes, average: 3,67 out of 5)

Pan Tadeusz – Księga druga: Zamek - ADAM MICKIEWICZ